Tak, ja też nie wierzę, że to się dzieje, ale proszę, nowy rozdział! Nigdy nie porzuciłam tego opowiadania, chociaż z perspektywy czasu zmieniłabym w nim sporo rzeczy. Na pewno je kiedyś skończę, za bardzo się do niego przywiązałam, ale nie ukrywam, że dorosłe życie nie sprzyja pisaniu. Nie przedłużając, miłego czytania! :)
***
Do
klubu Rose pojechała razem z Lucy, Blakiem i Martinem w ich wypasionym vanie z
mocno przyciemnianymi szybami.
Gdy
dotarli na miejsce, nie miała nawet czasu, żeby zadręczać się tym, co wydarzyło
się z Williamem i tym całym Davidem, bo Lucy entuzjastycznie zajęła się
przedstawianiem jej co najmniej tuzina różnych ludzi, których imion nie
nadążała zapamiętywać.
Większość
była sporo starsza od niej, ale znalazło się też kilka osób w wieku zbliżonym
do Daviesa. Każdy, kogo przedstawiała jej Lucy, zamieniał z Rose kilka słów, po
czym wciągał blondynkę w rozmowę, więc Rose po prostu stała obok, słuchając
uprzejmie. Nie przeszkadzało jej to, więc cierpliwie czekała aż Lucy porozmawia
z wszystkimi.
—
Jesteś niemożliwa — mruknął Blake, ciągnąc blondynkę przez tłum ludzi. — Masz
całą noc, żeby sobie poplotkować.
—
Ja rozmawiam, a nie plotkuję —
zaperzyła się Lucy, po czym dodała: — Przynajmniej na razie.
Chłopak
wywrócił oczami.
— Chodźmy. Martin poszedł już do naszego stolika.
— Chodźmy. Martin poszedł już do naszego stolika.
Blake
zaprowadził je do dużego stolika z kanapami w zacisznym kącie klubu. Rose
przypuszczała, że był to stolik przygotowany specjalnie dla zespołu.
—
Kiedy zrobił się tu taki tłok? — odezwał się Martin, kiedy zajęli miejsca.
Rose
ściągnęła płaszcz i przycupnęła niepewnie na brzegu skórzanej kanapy, wciąż
zastanawiając się, co ona tu w ogóle robiła, siedząc razem z Noizz.
Blake
odpowiedział wzruszeniem ramion, a Lucy zaczęła zasypywać Rose lawiną pytań o
jej opinię na temat koncertu, więc przez kolejne pięć minut zachwycała się
występem, zapewniając dziewczynę, że wszystko się jej podobało.
— Idę po coś do picia — oznajmił Martin po chwili. — Chcecie coś? — zapytał, zerkając resztę.
Rose uprzejmie podziękowała, Lucy poprosiła o drinka, a Blake zaoferował się, że pójdzie razem z chłopakiem.
— Nie będę tu siedział i udawał, że słucham, o czym tak paplają — powiedział na odchodne, zarabiając tym kopniaka w goleń od swojej dziewczyny.
Gdy tylko chłopcy oddalili się na kilka metrów, Lucy – siedząca naprzeciwko – złapała Rose ręce i popatrzyła z wyczekiwaniem.
— Idę po coś do picia — oznajmił Martin po chwili. — Chcecie coś? — zapytał, zerkając resztę.
Rose uprzejmie podziękowała, Lucy poprosiła o drinka, a Blake zaoferował się, że pójdzie razem z chłopakiem.
— Nie będę tu siedział i udawał, że słucham, o czym tak paplają — powiedział na odchodne, zarabiając tym kopniaka w goleń od swojej dziewczyny.
Gdy tylko chłopcy oddalili się na kilka metrów, Lucy – siedząca naprzeciwko – złapała Rose ręce i popatrzyła z wyczekiwaniem.
Podejrzewała,
o co chodziło.
—
No to skoro pozbyłyśmy się chłopców... — zaczęła. — Porozmawialiście sobie z
Willem przed koncertem? — rzuciła bez owijania w bawełnę.
Naprawdę
nie chciała wdawać się w szczegóły swojej rozmowy z Davisem, ale przecież
blondynce nie chodziło o to.
—
Nie powiedziałam mu, jeśli o to pytasz — odparła, wzruszając ramionami. — To
nie był nawet odpowiedni moment, szczególnie, że nie spodziewałam się tego
spotkania.
Lucy
zastanowiła się przez chwilę, po czym pokiwała głową.
—
Masz rację, to raczej nie było dobre miejsce na taką rozmowę. — Spojrzała na
nią i widząc rumieniec na twarzy Rose, uśmiechnęła się pocieszająco. — Powinnaś
umówić się z nim w jakimś spokojnym miejscu, najlepiej na swoim terenie, i porządnie się wyciszyć i uspokoić przed
spotkaniem.
—
Z Williamem nigdy nie jest spokojnie — skomentowała kwaśno, krzywiąc się. —
Zawsze się kłócimy.
—
Właśnie o to chodzi. — Lucy ścisnęła lekko jej dłonie. — Will jest zawsze taki
obojętny. Nie zrozum mnie źle, jesteśmy przyjaciółmi, świetnie spędza nam się
czas, ale przy tobie... — Przygryzła wargę, jakby nie była pewna, co
powiedzieć. — Przy tobie jest taki... pełen emocji. — Uwolniła jedną rękę Rose i przeczesała włosy palcami w geście
frustracji. — Nie wiem, jak ci to wyjaśnić. Kiedy cię poznałam i zobaczyłam was
razem pierwszy raz... Will poświęcał ci całą swoją uwagę. Gdyby nie Blake,
prawdopodobnie nie zwróciłabym na to uwagi. W końcu to on najlepiej zna Willa i
potrafi zauważyć te niewielkie różnice w jego zachowaniu.
—
Dlaczego mi to mówisz? — zapytała Rose, czując jak serce tłucze jej się w
piersi.
Lucy
puściła jej dłoń i odchyliła się lekko do tyłu.
—
Nie wiem — przyznała. — Widzę, jak na niego patrzysz, Rose, i to może właśnie
dlatego.
Wzdrygnęła
się jakby ktoś oblał ją kubłem lodowatej wody.
—
Jestem aż tak oczywista?
—
Po prostu dobra ze mnie obserwatorka — uspokoiła ją blondynka. — Problem w tym,
Rose, że ty nie jesteś zwykłą dziewczyną. — Rose zmarszczyła brwi z niepokojem,
ale Lucy kontynuowała bez wahania. —
Ktoś cię kiedyś skrzywdził i dlatego tak się boisz rozmawiać o swoich
uczuciach. Myślisz, że jeśli się przed kimś otworzysz, to znów będziesz
cierpieć. Nie chcesz powiedzieć Willowi o swoich uczuciach, bo czujesz, że
wtedy dasz mu nad sobą władzę, a on to wykorzysta. Musisz zrozumieć, że...
Rose
wstrzymała oddech, wpatrując się tępym wzrokiem w Lucy. Z całych sił ściskała
brzeg stołu, aż pobielały jej knykcie.
—
Rose? — zaniepokoiła się Lucy, ale przez krew szumiącą w uszach ledwo słyszała
jej głos.
Zaczerpnęła
powietrza i poczuła posmak alkoholu, potu i dymu, a jej żołądek wywinął
koziołka.
Jeśli stąd nie wyjdę, zwymiotuję i
zemdleję.
Ta jedna myśl zabłysnęła jej w głowie.
—
Muszę... — zaczęła, wstając i chwiejąc się na nogach. — Duszno... Muszę
wyjść...
Niepewnym
krokiem zaczęła przedzierać się przez tłum rozmawiających i tańczących ludzi,
ignorując wołanie Lucy.
Cały
klub wirował jej przed oczami, dyszała ciężko, próbując dostać się do wyjścia.
Udało jej się po kilku długich minutach, ale nagły podmuch lodowatego powietrza
tylko popchnął ją na ścianę budynku.
Jęknęła,
osuwając się po szorstkiej powierzchni i chowając głowę między kolana. Całe jej
ciało drżało, serce tłukło się jak ptak w klatce, a wielka gula w gardle
uniemożliwiała normalnie oddychanie, więc walczyła o każdy oddech, wciągając do
płuc hausty powietrza wymieszanego z płatkami śniegu i zanosząc się płaczem.
—
Rose? — Znajomy głos sprawił, że Rose poczuła się jeszcze gorzej. — Rose! Co
się stało?
Poderwała
głowę do góry i zobaczyła Williama pochylającego się nad nią i spoglądającego z
niepokojem, ale kiedy ujrzał jej twarz, wciągnął powietrze ze świstem.
Spróbowała
się podnieść i prawie jej się to udało, ale nogi ugięły się pod nią. William
złapał ją w ostatniej chwili, przyciskając mocno do siebie. Chciała odepchnąć
go od siebie, ale trzymał ją tak mocno, że w końcu opuściły ją resztki sił.
Wcisnęła twarz w poły jego płaszcza i rozpłakała się z bezsilności, czując jak
oplatają ją silne ramiona i przyciskają mocno do piersi.
Nie
miała pojęcia, ile czasu stali tak na mrozie, ale z czasem jej oddech zaczął
się wyrównywać, a serce przestało wyrywać się z piersi.
Wiedziała,
że powinna się teraz odsunąć, ale bała się pokazać twarz Williamowi. Nie miała
pewności, czy chce zobaczyć jego pełen współczucia i litości wzrok.
William
westchnął i delikatnie, lecz stanowczo odsunął ją od siebie, chociaż nie puścił
jej ramion. Rose odwróciła głowę w bok, teraz perspektywa spojrzenia mu w oczy
była wprost przerażająca.
Usłyszała
kolejne westchnięcie i mocny uścisk zniknął z jej ramion, a po chwili poczuła
jak Will zarzuca na nią swój płaszcz. Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że
trzęsie się z zimna i praktycznie nie czuje palców u rąk.
—
Dzięki — wykrztusiła z trudem, gardło miała suche jak wiór.
Chłopak
westchnął po raz trzeci i wyciągnął ręce w kierunku jej twarzy, ale zamarł
kiedy Rose mimowolnie się skuliła i z całych sił zacisnęła powieki. Miała
nadzieję, że zrezygnuje, ale po kilku sekundach duże, ciepłe dłonie dotknęły
niepewnie jej policzków. Nie próbowała nawet walczyć, kiedy obrócił jej twarz w
swoją stronę.
Otworzyła
oczy, napotykając jego nieodgadnione spojrzenie i głęboką zmarszczkę pomiędzy
brwiami. Widziała jak błądzi wzrokiem po jej twarzy, jakby czegoś szukał. Z
pewnością wyglądała jak obraz nędzy i rozpaczy, z zapuchniętymi oczami i
popękanymi z zimna ustami.
—
Masz sine usta.
Zamrugała
z zaskoczeniem na to proste stwierdzenie i bezwiednie pokiwała głową. Ciepło z
jego dłoni ogrzewało jej zmarznięte policzki.
—
Przepraszam — szepnęła.
Wywrócił
oczami, ale tego nie skomentował. Zamiast tego, przeniósł ręce na jej ramiona i
spojrzał Rose w oczy.
—
Zawiozę cię do domu — powiedział powoli, chcąc upewnić się, że dotrze do niej
każde słowo. — Zaczekasz na mnie w samochodzie?
Skinęła
głową, odwracając wzrok. Will ścisnął mocniej jej ramiona, a potem je puścił.
Rose poczuła okropną pustkę, kiedy się od niej odsunął.
Nieśpiesznym
krokiem przeszli kilkanaście metrów, gdzie przy krawężniku stał zaparkowany
samochód chłopaka. Ucieszyła się, że nie musiała iść dalej, bo prawdopodobnie
potrzebowałaby wtedy eskorty Williama.
Chłopak
pochylił się nad nią, kiedy zajęła miejsce pasażera.
—
Na pewno mogę cię zostawić?
—
Nic mi nie będzie. — Oparła głowę o zagłówek.
Will
pomógł jej zapiąć pas bezpieczeństwa i wyprostował się.
—
Zaraz wracam.
Zamknął
drzwi i odszedł szybkim krokiem, wciskając ręce do kieszeni spodni. Rose
poczuła się winna, że zabrała mu płaszcz, ale było jej tak cudownie ciepło, no
i okrycie pachniało Willem.
Tak
dawno nie miała ataku paniki, że prawie zapomniała, jakie to okropne uczucie. W
jednej chwili rozmawiała z Lucy, a w następnej cały świat przysłoniła mgła, a
Rose nie mogła złapać tchu. Jak to się stało?
Zacisnęła ręce w pięści. Doskonale wiedziała, jak to
się stało.
Lucy
miała rację, a ona po prostu nie zdawała sobie z tego sprawy, dopóki nie
usłyszała swoich emocji ubranych w słowa.
Bała
się. Siebie. Swoich uczuć. Williama. Jego uczuć, a raczej ich braku. Przerażała
ją perspektywa obnażenia swoich uczuć i lęków, dlatego postanowiła tkwić w
stanie zawieszenia.
Ukryła
twarz w dłoniach, czując się tak bezsilna jak nigdy.
Jechali
w milczeniu.
Rose
przypuszczała, że William próbował być taktowny, dlatego nie poruszał tematu.
Doceniała to, ale w tym momencie najbardziej chciała wiedzieć, co o tym
wszystkim myślał. Przecież wypłakiwała mu się w ramionach! Mógł ją odepchnąć i
wcale by go nie winiła, ale tego nie zrobił. Prawdopodobnie litował się nad
biedną, popsutą dziewczyną, nic więcej.
Nie
wytrzymała.
—
Powiesz coś w końcu?
Zerknął
na nią, wytrącony z równowagi.
—
Nie sądziłem, że będziesz chciała rozmawiać — odparł po chwili namysłu. — Co
mam ci powiedzieć?
Do
głowy przychodziło jej mnóstwo rzeczy.
—
Nieważne. Zapomnij — wymamrotała. — Masz rację, lepiej o tym nie rozmawiać.
—
Wcale nie mówiłem, żebyśmy o tym nie rozmawiali — odpowiedział ze
zniecierpliwieniem. — Stwierdziłem po prostu, że nie ma sensu drążyć, skoro
pewnie mnie zbyjesz.
Trafna uwaga.
—
Wiem, że jestem wariatką, ale...
—
Już ci kiedyś powiedziałem, że wcale nie uważam cię za wariatkę — przerwał jej.
— Chciałbym tylko wiedzieć, czy w klubie coś się stało?
Przez
chwilę zastanawiała się, do czego zmierzał.
—
Ach, chodzi ci o tego Davida czy jak mu tam? — Nie mogła nie zauważyć jak się
spiął, kiedy usłyszał jego imię. — Nawet go nie spotkałam. W klubie nic się nie
stało.
Kiwnął
głową.
—
To dobrze.
Według
zegara w samochodzie, dochodziła druga nad ranem, kiedy William zatrzymał się
pod jej domem. Pod koniec koncertu napisała tacie, że wraca do domu, więc miała
nadzieje, że tkwi w przekonaniu, że już smacznie śpi. Nie lubiła go tak
oszukiwać, ale nie chciała dokładać mu spraw, o które musiałby się martwić.
—
Zostaw — odezwał się Will, kiedy zaczęła ściągać jego płaszcz. — Oddasz mi w
poniedziałek.
—
To tylko krótka droga stąd do drzwi, nie zamarznę. — Uśmiechnęła się słabo,
podając mu płaszcz. — Dziękuję.
William
spojrzał na nią, ale w ciemnym wnętrzu samochodu nie mogła nic wyczytać z jego
twarzy. Czuła tylko ten przenikliwy wzrok, który zawsze przyprawiał ją niemal o
zawał serca.
Mimo
że znajdywali się w podobnej sytuacji dziesiątki razy, Rose miała dziwne
wrażenie, że jeśli teraz odwróci wzrok i wysiądzie z auta, już nigdy nie
dostanie drugiej szansy.
Być
może nie było to idealne miejsce, o którym mówiła Lucy. W końcu nie znajdowała
się na swoim terytorium, a do wewnętrznego spokoju i opanowania było jej
daleko. W dodatku wyglądała jak siedem nieszczęść i szczerze się dziwiła, że
Davies jeszcze od niej nie uciekł.
Oblizała
spierzchnięte usta i odetchnęła głęboko, jakby szykowała się do skoku.
Zanim
zdążyła wymyślić tysiąc wymówek i zrezygnować, nachyliła się w stronę Williama,
zacisnęła mocno powieki i przycisnęła drżące usta do jego warg, które chyba
szykowały się do jakiegoś protestu.
Kiedy
poczuła jak się spina, pomyślała, że się od niej odsunie. Oczami wyobraźni
widziała, jak patrzy na nią ze współczuciem, przepraszając i łamiąc jej serce.
Była pewna, że już nigdy by się po tym nie pozbierała.
Przerażona
tą perspektywą, zaczęła się wycofywać, ale właśnie wtedy Will położył rękę na
jej plecach i przyciągnął ją do siebie, drugą kładąc na policzku, po czym
odpowiedział na jej pocałunek z palącą wręcz desperacją.
Smakował
papierosami i... cóż, sobą. Musiała przyznać, że był to najwspanialszy smak,
jaki miała okazję kosztować. Ośmielona reakcją Williama, zarzuciła mu ręce na
szyję, przyciągając jeszcze bliżej. Jej skóra parzyła we wszystkich miejscach,
które choćby musnął dłonią, ale było to tak niesamowite uczucie, że nie miała
zamiaru narzekać.
Wiedziała,
co to oznaczało.
Była
totalnie, całkowicie, na zabój zakochana w Williamie Davisie.