9.1.15

Rozdział XXII "Tajemnice"

Nie sądziłam, że tak szybko wstawię rozdział, ale raz się żyje! W dodatku ostatnio dostałam końskiej dawki weny, a wszystko dzięki pewnemu cudownemu opowiadaniu, które możecie znaleźć tutaj. Polecam wszystkim, którzy lubią połączenie fantastyki, przygody i romansu :) Powiem jedno: Jack, kocham cię! Jeśli ktoś czytał, albo zamierza przeczytać, to będzie wiedział o co, albo raczej o kogo chodzi.
Od tego rozdziału akcja zdecydowanie przyspiesza i nabiera tempa i chciałabym, żeby tak zostało do końca. Mam nadzieję, że mi się uda.
A tymczasem, miłego czytania!
A macie jeszcze uroczą Stocking :)






***



- A kto to tak ładnie wyrósł?!
Takimi słowami przywitała ją w progu babcia. Ubrana w niebieską, znoszoną podomkę, którą Rose pamiętała jeszcze z dzieciństwa, złapała dziewczynę za policzki i porządnie wytarmosiła.
- Babciu, widziałaś mnie w wakacje – zaoponowała Rose, śmiejąc się. – To niemożliwe, żebym jakoś specjalnie urosła w tak krótkim czasie.
- Lepiej nie kłóć się z babcią – powiedział tata, przechodząc obok niej.
- Tobie za to przybyło trochę siwych włosów, John. – Kobieta poczochrała mu włosy, na co mężczyzna jedynie wywrócił oczami. – Wchodźcie do środka, Mary już robi ciepłą herbatę.
Pozbywszy się zimowych okryć, Rose razem z tatą poszli do salonu, gdzie przy stole zastali wujka Roba i dwoje szkrabów, grających w karty na kanapie.
- Jim, Peter, zobaczcie, kto przyszedł! – zawołała babcia.
Chłopcy poderwali wzrok i spojrzeli na Rose. Ich buzie wykrzywiły uśmiechy i oboje podbiegli do dziewczyny, czepiając się jej nóg.
- Cześć, smarkacze. – Wycisnęła im całusa na policzkach. – Cześć, wujek. – Pomachała do mężczyzny, który podniósł się z krzesła i, masując swój niemały brzuch, podszedł bliżej, aby uścisnąć rękę taty Rose.
- Cześć, młoda. – Gęsta broda Roba zadrżała. Poprowadził tatę do stołu, gdzie stały już dwa dodatkowe talerzyki i sztućce. – Jak podróż? – zapytał i wciągnął Johna w rozmowę.
- Chodź, przywitasz się z Mary – powiedziała babcia, po czym ruszyła w stronę kuchni.
Rose pochyliła się do kuzynów.
- Lećcie dokończyć grę, a ja przyjdę do was potem, dobrze? – Zmierzwiła im włosy i obserwowała jak ścigają się do kanapy.
Dwoje uroczych pociech było jedną z rzeczy, za którymi tęskniła po wyjeździe. Kiedy rodzili się – kolejno ośmioletni Jim i sześcioletni Peter – została nieoficjalnie ich nianią. Mimo że miała wtedy zaledwie dziewięć, a później jedenaście lat, pomagała cioci jak tylko potrafiła, nawet jeśli jedynie potrząsała grzechotką nad leżącym Jimem czy przynosiła czyste pieluszki dla Petera. Była w stanie spędzać z nimi całe dnie, a Mary cieszyła się, że jej pociechy mają tak różnorodne towarzystwo.
Uśmiechnęła się do swoich wspomnień, wchodząc do kuchni. Ciocia – niewysoka kobieta – stała przy stole i parzyła herbatę. Po raz kolejny uderzyło Rose, jak bardzo przypominała jej matkę. Gdyby nie ciemne blond włosy można było ją pomylić z Cornelią Parker. Rose często zastanawiała się, co czuł tata, kiedy patrzył na ciocię. Smutek? A może zazdrość, że to siostra jego żony żyje?
Mary podniosła wzrok i na ich widok jej twarz rozjaśnił uśmiech.
- Już jesteście – odezwała się miękkim głosem, mrużąc lekko zielone oczy. Rose doskonale pamiętała ten radosny wyraz twarzy ze zdjęcia, o które pytał Davies. Coś w jej żołądku ścisnęło się na krótką chwilę.
- Cześć, ciociu. – Podeszła do kobiety i ucałowały sobie nawzajem policzki.
- Rose, skarbie. – Mary chwyciła ją za ramiona i odsunęła na wyciągnięcie ręki. – Jesteś tak podobna do matki. – Tak, ty też. - Teraz pewnie chodziłaby w kółko, powtarzając jaka jej panna wyrosła i doprowadzając wszystkich do szału. – Ciocia uśmiechnęła się smutno.
Jedną z niewielu rzeczy, które wyprowadzały Rose z równowagi były sytuacje, gdy ktoś wspominał jej matkę w taki sposób. Jakby wszyscy zakładali, że Rose doskonale ją znała i pamiętała, a zachowania i reakcje matki powinny być dla dziewczyny oczywiste. Ogarniała ją wtedy irytacja, bo przecież nie znała kobiety z tamtego zdjęcia. Jedynym śladem po niej były mgliste wspomnienia, w dodatku z perspektywy dziecka. Tata nigdy bez powodu nie wspominał mamy, a Rose nie poruszała delikatnego tematu, żeby go nie zranić.
- Weźcie herbatę i chodźcie – poleciła babcia, poprawiając krótkie, siwe włosy. – Skosztujesz mojego nowego wypieku, kochanie.
- Ja to wezmę – zaoferowała Rose, aby jak najszybciej ulotnić się z kuchni. Chwyciła tacę z imbrykiem i filiżankami, posłała cioci uprzejmy uśmiech i podążyła do salonu.
Zgodnie z naleganiami babci, zjadła kawałek pysznego ciasta, którego zapach wypełniał cały dom i duszkiem opróżniła naczynie z herbatą. Jak najszybciej uciekła od stołu, wymawiając się obietnicą złożoną dzieciakom. Kto wie, czy przy rodzinnym stole nie zacznie się wspominanie zmarłych.


Późnym wieczorem, kiedy ciocia usypiała chłopców, tata z wujkiem opróżniali piwniczkę z domowych nalewek, a babcia przygotowywała obiad na następny dzień, Rose ubrała się w najcieplejszy sweter  i zimowe buty, po czym wymknęła się na zewnątrz – prosto w grudniowy mróz.
Dom babci znajdował się na samym końcu nieutwardzonej drogi, przy lesie, którego Rose przeraźliwie bała się w dzieciństwie. Od najbliższego sąsiada dzielił ich niecały kilometr, wokoło panowała nieprzenikniona ciemność, rozjaśniania jedynie przez pojedyncze gwiazdy i srebrny blask księżyca.
Rose ruszyła wzdłuż pokrytej śniegiem drogi, gdzie samochód taty zostawił długie ślady, ciągnące się aż do głównej jezdni. Około dwóch kilometrów stąd znajdował się staw, który w zimie pokrywała gruba warstwa lodu, dzięki czemu służył jako lodowisko wszystkim dzieciakom z okolicy. Rose doskonale pamiętała, jak wczesnym rankiem wymykała się z domu, żeby spotkać się tam z Jennifer, gdy staw był pusty, a na jego tafli jeszcze lśnił śnieg, nietknięty ludzką stopą.
Jej rodzinny dom nie był daleko i to tam kierowała się Rose. Po przeprowadzce, przeniosła się tam ciocia Mary z wujkiem Robem i dziećmi, którzy zdecydowali się wynająć swoje mieszkanie w jedynym bloku w całej miejscowości i na prośbę taty zająć domem. Rose bardzo obawiała się o los miejsca, w którym spędziła całe swoje życie, ale tata uspokoił ją, stwierdzając, że nigdy nawet nie pomyślał o jego sprzedaży.
Po kilkudziesięciu minutach stanęła przed znajomym budynkiem. Praktycznie nic się nie zmieniło – fasadę domu przystrajały świąteczne lampki, a w ogródku stał bałwan, którego co roku lepiła tam razem z Jimem i Peterem. Podjazd pokryty był grubą warstwa śniegu, co wskazywało na to, że wujek i ciocia od dosyć dawna przebywali u babci. Najwyraźniej ciocia bardzo zaangażowała się w te wspólne święta.
Zbyt dużo wspomnień wiązało się z tym miejscem. Rose nie miała pewności, czy byłaby w stanie ruszyć do przodu, gdyby wciąż tu mieszkała. Chociaż z Daviesem, tam, w Nowym Jorku, właściwie się cofała. Na myśl o chłopaku różne emocje przelatywały przez jej głowę. Wspomniała ich ostatnie spotkanie, kiedy pierwszy raz zwrócił się do niej po imieniu. To już był chyba jakiś awans w oczach Williama, pomyślała Rose z rozbawieniem.

Wróciła z powrotem, gdy zaczynała tracić czucie w palcach. Od razu odwiedziła babcię w kuchni.
- Pomóc ci w czymś? – zapytała w progu, widząc kobietę pochylającą się nad garnkiem.
- Ach, to ty, kochanie – sapnęła babcia, łapiąc się za serce. – Przestraszyłaś starego człowieka.
- Przepraszam. – Rose parsknęła śmiechem, wspominając jak pewien ktoś powiedział jej ostatnio podobne słowa.
- Możesz pokroić cebulę. – Kobieta położyła na stole deskę, nóż i worek z cebulami.
- Nie ma sprawy.
Zakasała rękawy i zabrała się za swoje zadanie. Przez kilka minut w kuchni panowała cisza, którą przerywało jedynie stukanie noża o deskę albo chochli o wnętrze garnka.
- Masz tam jakiegoś synka w Nowym Jorku? – zapytała nagle babcia. – W końcu taka dorosła panna.
Rose prawie odcięła sobie palca, słysząc pytanie.
- Nie mam – odparła, wywracając oczami.
- Wiesz, ja w twoim wieku to już planowałam ślub z dziadkiem – powiedziała wesoło staruszka.
Zawsze, gdy mówiła o dziadku wydawała się przeszczęśliwa, mimo jego śmierci po dziewiętnastu latach wspólnego życia. Rose zastanawiała się jak to możliwe.
- Poznaliśmy się na miejscowej potańcówce. Twój dziadek był takim przystojnym młodzieńcem. Cały czas prosił mnie do tańca.
- A kiedy byliście razem? – spytała Rose z ciekawością.
- Po miesiącu, a po kolejnych dwóch mi się oświadczył. Każda dziewczyna z okolicy mi zazdrościła – zaśmiała się kobieta, odstępując od kuchenki i odwracając się w stronę wnuczki. – Wtedy to wszystko działo się o wiele szybciej niż teraz. Na przykład Mary i Rob byli zaręczeni ponad dwa lata zanim się pobrali. – Pokręciła głową, jakby nie mieściło jej się to w głowie.
- Babciu, a jak poznałaś, że dziadek to ten jedyny? – Rose zerknęła na staruszkę, która wydawała się uśmiechać do swoich wspomnień. – Kiedy się zorientowałaś, że to miłość?
- Miłość dla każdego jest różna, kochanie. – Kobieta westchnęła. – W moim przypadku, to się po prostu czuło. Gdy tylko rozmawiałam z twoim dziadkiem, albo nawet myślałam o nim, mój żołądek jakby ściskał się, a serce biło jak szalone. Jak to się teraz mówi? Motyle w brzuchu.
Rose wbiła wzrok w nóż, który trzymała w dłoni. Była tylko jedna osoba, w pobliżu której doświadczała czegoś podobnego.
Davies.
William Davies.
Łzy napłynęły do jej oczu. I do samego końca wmawiała sobie, że to przez tę cholerną cebulę.


Nie przespała całej nocy, dzięki czemu rano wyglądała jak zombie i nie było na to lepszego określenia. Cały czas myślała o tym, co powiedziała jej wczoraj babcia. Że niby ona zakochała się w Daviesie? Zakochała?! Już to słowo w zestawieniu z tym nazwiskiem zupełnie do siebie nie pasowało. Ona się nie zakochała, ona po prostu się od niego uzależniła. Albo raczej od jego muzyki. A ponieważ była zielona w sprawach sercowych, pomyliła się. Może przyspieszone bicie serca i ściskanie żołądka to objawy jakiejś tajemniczej choroby?
Rose wydała z siebie okrzyk tryumfu. To było to!
- Dobrze się czujesz, Rose?
Dziewczyna rozejrzała się ostrożnie i rzeczywiście siedziała przy stole z całą rodziną, jedząc śniadanie. Chociaż bardziej odpowiednie byłoby stwierdzenie, że jedli wszyscy oprócz niej, ponieważ nie była w stanie nic przełknąć.
Powoli opuściła wyrzuconą w górę rękę i zaśmiała się nerwowo.
- Przepraszam, zamyśliłam się – powiedziała cicho, opuszczając głowę pod wpływem zirytowanego spojrzenia taty.
- Nic nie szkodzi, kochanie. – Babcia podsunęła jej pod nos koszyczek z pieczywem. – Zjedz coś.
Uginając się pod kolejnym spojrzeniem ojca, chwyciła kromkę chleba i położyła ją na talerzu. Posmarowała cienką warstwą wiśniowej konfitury i wmusiła w siebie, z całej siły starając się nie okazać niechęci.
Podziękowała za posiłek, posprzątała po sobie i czmychnęła do pokoju, gdzie z jękiem rzuciła się na łóżko i wbiła wzrok w sufit.
Załóżmy, że to jednak prawda, że lubiła Daviesa. Niczego to nie zmieniało. Przecież nie mogłaby mu tego tak po prostu wyznać. Już teraz tkwili w dziwnej relacji, a gdyby w dodatku ona zaczęła robić jakiekolwiek kroki w kierunku czegoś więcej, to William prawdopodobnie by ją wyśmiał. Oczywiście, że nie widział jej nawet jako znajomej, więc dlaczego Rose miałaby wyznawać mu uczucia, których i tak nie odwzajemni?
- Nie kocham go. - Nawet dla niej zabrzmiało to jak desperacka prośba.


Po południu obiecała się spotkać z Jennifer. Umówiły się w jednej z dwóch knajp w całym miasteczku. Była to niewielka, przytulna restauracja, w której wiele rodzin jadało wspólne niedzielne obiady. Prowadziła ją głowa rodziny Smithów, którzy żyli tu od wielu pokoleń. Jego córka i syn pomagali przy rodzinnym interesie, a Rose kojarzyła ich ze szkoły.
- Spóźniłaś się – zauważyła, kiedy blondynka opadła na krzesło po drugiej stronie stolika.
- A ty wyglądasz koszmarnie – odparła Jenn, rozbierając się. – Swoją drogą, niezłe mamy powitania – uśmiechnęła się.
- Nie spałam całą noc – skrzywiła się Rose.
- Coś się stało? – zaniepokoiła się przyjaciółka.
- To pewnie totalna nieprawda, kłamstwo i tylko wymysł mojej chorej wyobraźni – zawahała się. – Chyba zakochałam się w Daviesie.
- W tym okropnym dupku, na którego ciągle psioczysz? – Jennifer uniosła brwi. – Uwierzysz, jeśli powiem, że to była tylko kwestia czasu?
- Oczywiście, że nie! – oburzyła się. – To przez historie babci, o niej i dziadku.
- Jasne, jasne.
- Nie mogę go kochać.
- Dlaczego?
Rose odwróciła wzrok.
- Po prostu nie mogę.
Jennifer chwyciła jej dłoń leżącą na stole.
- Możesz mi wszystko powiedzieć, Rosie – uśmiechnęła się ciepło. – Jestem twoją przyjaciółką, pamiętasz?
- Po prostu mam mętlik w głowie.
- Jak dla mnie, to musisz z nim porozmawiać. Na poważnie, bez żadnych wykrętów.
- Łatwo powiedzieć. Prędzej zapadnę się pod ziemię.
Rose westchnęła.
- Zmieńmy temat. Opowiadaj, co u ciebie? Jak sprawa z rodzicami? - Czuła się winna, że wciąż rozmawiają o niej.
- Chyba stwierdzili, że na święta zakopują topór wojenny. – Blondynka wzruszyła ramionami. – Chociaż to oficjalne, papiery rozwodowe już są w sądzie. I wiesz co? Miałaś rację, trochę mi ulżyło, kiedy pomyślałam, że te wieczne wrzaski się skończą.
- A myślałaś, z kim chciałabyś zostać?
- Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Znając życie, zdecyduję w ostatnim momencie. I tak prawdopodobnie będzie najlepiej.
- Jenn, pamiętaj, że cokolwiek by się działo, masz do mnie dzwonić – powiedziała stanowczo Rose, patrząc dziewczynie w oczy. – Jasne?
- Tak jest! – Zasalutowała i obie roześmiały się.
Jennifer złożyła zamówienie na dwie porcje naleśników z owocami i ciepłą herbatę, a potem położyła na stole niewielką torebeczkę.
- Mam dla ciebie prezent gwiazdkowy – oznajmiła podekscytowana.
- Ja też. – Rose wyciągnęła pakunek z torby i wręczyła przyjaciółce, która przesunęła torebkę w jej stronę.
Dostała przepiękną bransoletkę z białego złota, której sploty łączyły niewielkie płatki śniegu, mieniące się w słońcu.
- Wiem jak lubisz naszą zimę, więc pomyślałam, że ci się spodoba. – Jennifer wzruszyła ramionami.
- Dziękuję, jest cudowna. – Uśmiechnęła się szeroko i wyciągnęła rękę, a blondynka pomogła jej zapiąć ozdobę na nadgarstku.
Ucieszyła się jeszcze bardziej na widok zachwytu przyjaciółki, kiedy rozpakowała swój prezent i dostrzegła czarną, skórzaną torebkę.
- Widziałam, jak gapiłaś się na tamtą wystawę – wyjaśniła Rose, wspominając wizytę Jenn w Nowym Jorku.
- Jezu, Rosie, kocham cię! – pisnęła, oglądając podarunek z każdej strony. – W szkole spalą się z zazdrości. Już ja ci utrę nosa, Mandy – zaśmiała się złowieszczo.
- Dalej daje się we znaki? – zaciekawiła się Rose.
- I to jak! Ale spokojnie, i tak większość szkoły jej nie lubi. – Nie przerywała oględzin nowej broni przeciwko znienawidzonej przez nie Mandy, niezbyt urodziwej dziewczyny, mieszkającej niedaleko Jennifer.
Resztę dnia spędziły na pogawędkach, dzięki czemu Rose zapomniała o swoim najnowszym dylemacie. Przekazała pozdrowienia od znajomych i obiecała zrobić to samo od Jennifer, gdy tylko wróci do miasta. Zaprosiła przyjaciółkę na obiad w pierwszy dzień świąt, a ta zgodziła się bez zbędnych perswazji, zachęcona perspektywą spotkania Jima i Petera.


Całą wigilię spędziła na przygotowaniach, razem z babcią i ciocią. Wysprzątała dom, a potem pomogła w przyrządzaniu jedzenia na uroczystą kolację. Nawet Jim i Peter byli gotowi do wspierania swojej kuzynki. Całe to świąteczne zamieszanie pomogło jej oderwać myśli od Daviesa i zająć czymś znacznie pożytecznym.
Kolacja przebiegła w świetnej atmosferze. Było dużo rozmów, śmiechu, dobrych i kiepskich żartów, a wujek Rob nawet zaśpiewał kolędę, fałszując niemiłosiernie. Rose wypchała żołądek wszystkimi smakołykami, które przygotowała babcia z pomocą Mary. Jim i Peter jednak szybko znudzili się jedzeniem i zaczęli domagać prezentów.
Rose kupiła im gry planszowe i samochody wyścigowe, tacie sprezentowała nowe skórzane rękawiczki, cioci zestaw kosmetyków, a wujkowi – fanowi gier komputerowych – jedną z tak zwanych „ściganek”. Natomiast babcia otrzymała od niej zestaw do szycia, bo Rose pamiętała, jak kobieta zawsze narzekała, że w miejscowej pasmanterii nigdy nie można dostać tego, co potrzebne, a półki świecą pustkami.
Sama dostała biżuterię od cioci i wujka, od taty spodnie i bluzkę, o które długo prosiła, a babcia dała jej błękitny, ręcznie robiony wełniany sweter, z wielką literą R na przedzie. Rose od razu założyła prezent na siebie i przytuliła mocno staruszkę.
- Jest świetny – powiedziała z uśmiechem.
- Cieszę się, kochanie.
Po ceremonii rozdania wszystkich upominków chłopcy pognali wypróbować nowe gry, a dorośli wrócili do stołu, gdzie babcia rozlewała nalewkę do kieliszków z rżniętego szkła.
- A może obejrzymy sobie stare zdjęcia, co wy na to? – zaproponowała, a reszta zgodziła się z entuzjazmem. – Rose, kochanie, mam do ciebie prośbę.
- Tak?
- Mogłabyś pójść na strych i poszukać albumów ze zdjęciami? Powinny być w którymś z kartonów, na pewno nie przeoczysz.
Rose westchnęła ciężko i pokiwała głową. Jak zwykle, dla niej czarna robota.
Z cierpiętniczą miną weszła po schodach na górę, podeszła pod odpowiednie miejsce i spojrzała w górę. Podskoczyła, chwyciła za uchwyt i pociągnęła do siebie, odskakując. Klapa otworzyła się z cichym jękiem, a stara, drewniana drabina opadła na dół.
Zanim postawiła stopę na pierwszym szczeblu, zerknęła w górę, gdzie panowały egipskie ciemności. Jako dziecko panicznie bała się strychu i nigdy nie odważyła się wejść na górę. Czasami, kiedy była niegrzeczna, tata groził, że zamknie ją na górze. Nie trzeba wspominać, że od razu zmieniała się w najposłuszniejsze dziecko na ziemi.
Wspięła się niepewnie, aż stanęła na drewnianej, zakurzonej podłodze. Ręką wymacała w górze sznureczek i pociągnęła mocno, a pomieszczenie rozjaśniło słabe światło. Rozejrzała się po zagraconym strychu, wszędzie stały kartony, stare meble albo obrazy. Zatęchłe powietrze pozostawiało w gardle nieprzyjemny posmak.
Zrobiła niepewny krok i zajrzała do kartonu po jej lewej stronie. Z rozczarowaniem zauważyła, że był wypełniony stertą ubrań.
Ośmielona przeszła dalej, oglądając każdy karton, aż dostrzegła coś przypominającego album w pudle, od którego oddzielał ją zakurzony kredens. Zaparła się nogami i wychyliła do przodu, łapiąc za uchwyty pudła i ciągnąc mocno, starając się wydobyć całość. Zacisnęła zęby i szarpnęła.
Nie wiedziała, co się stało, ale w następnej sekundzie siedziała na podłodze z dwoma uchwytami w rękach i bólem w okolicach tylnej części ciała. Przy okazji uderzyła o karton za nią, który spadł i przewrócił się, a jego zawartość wysypała się u jej stóp.
Odłożyła oderwane kawałki metalu, dostrzegając znajomy kształt. Niepewnie złapała czarny pokrowiec i otrzepała go z kurzu, lekko kaszląc. Tak, to rzeczywiście był pokrowiec na skrzypce. I zwracając uwagę na ciężar, w środku coś było. Rozsunęła zamek, a jej oczom ukazały się skrzypce, zachowane w idealnym stanie. Przejechała dłonią po śliskim, jasnym drewnie, czując zagubienie.
Czyje to skrzypce? Jej własne były w szafie w Nowym Jorku.
Z rosnącą ciekawością odłożyła pokrowiec z instrumentem na bok i przyjrzała się reszcie przedmiotów. Wzięła do ręki pierwsze niewielkie pudełko i otworzyła je. Ze środka wyciągnęła fotografie, niektóre były stare i pożółkłe, a niektóre nowsze i mniej zniszczone. Zaczęła je oglądać.
Już przy pierwszej doznała szoku. Zobaczyła swoją matkę, w błękitnej sukience z rozczochranymi włosami i zamkniętymi oczami. Nie byłoby to tak zdumiewające, gdyby nie fakt, że swój podbródek opierała o skrzypce, a smyczkiem dotykała strun.
Drżącymi rękami Rose odłożyła zdjęcie i spojrzała na kolejne, na którym widnieli jej rodzice. Oboje szczęśliwie uśmiechnięci. Tata obejmował mamę ramieniem, a kobieta w obu dłoniach trzymała skrzypce.
Następne.
Mama przytulająca skrzypce.
Mama grająca na scenie.
Pokrowiec przewiązany czerwoną kokardą w dłoniach mamy.
Mama czytająca w skupieniu nuty.
Rose oglądała każdą kolejną fotografię, boleśnie odczuwając uderzenia serca. Dotarła do ostatniej, gdzie mama stała pomiędzy dwoma mężczyznami. Jednym z nich był tata, a drugiego nie znała, chociaż wydawał jej się znajomy. Kobieta obejmowała ich ramionami, śmiejąc się do obiektywu, natomiast tata krzyżował ręce na piersi, krzywiąc się ze złością, a również nieznajomy wydawał się być w podobnie złym nastroju.
Zgięła zdjęcie na pół i wsunęła do tylnej kieszeni spodni, po czym otworzyła kolejne pudełko, gdzie znalazła jeszcze więcej zdjęć. Na samym dnie leżał notes, oprawiony w pomarszczoną, brązową okładkę, prawdopodobnie wykonaną ze skóry. Otworzyła na losowej stronie i zaczęła czytać.

2.1.15

Rozdział XXI "Sny na jawie"

Z małym poślizgiem, ale jest! Wiecie, jak to bywa z Sylwestrem - przeleci i hop, już mamy 2015! Mam nadzieję, że wasze pożegnanie roku było tak udane jak moje (chociaż z powodu leków nie mogłam tak zaszaleć :c). Życzę wam wielu radości i sukcesów w nowym roku, aby był równie albo bardziej udany niż 2014! A sobie życzę więcej czasu na pisanie i uczenie się do matury.
Podsumowując krótko, w tym roku na blogu pojawiło się 15 rozdziałów, a to bardzo dużo jak na mój chaotyczny sposób pisania i publikowania wszystkiego. Z komentarzami trochę gorzej, ale od ostatnich czterech rozdziałów jest ich więcej i widzę, że mam nawet regularnych czytelników! Nawet nie wiecie, jak każdy komentarz cieszy i motywuje do pisania.

Dlatego ten rozdział dedykuję Meredith, która skomentowała każdy rozdział mojej twórczości, za co po prostu ją uwielbiam. Dziękuję!

Miłego czytania!




***





Rose obudziła się nagle. Otworzyła oczy, zamglony wzrok automatycznie padł na sufit. Przez chwilę w jej głowie panowała pustka, a potem zaczęła sobie przypominać.
Klub.
Davies.
Otwierała oczy szerzej z każdym kolejny obrazem, przepływającym przez jej głowę.
Twarz Williama nad nią.
Łamiący się głos Jennifer.
Ciemność i ciche głosy w oddali.
Trzask drzwiami.
Cytrynowy zapach.
Ręce obejmujące ją mocno.
Kołysanie.
Coś miękkiego pod jej głową.
I głosy, oddalające się z każdą kolejną sekundą.
Zakryła oczy dłonią, pozwalając łzom płynąć swobodnie.
Nie przydarzyło jej się to od tak dawna. Była przekonana, że wszystko w porządku, że wyzdrowiała. Przyjazd tutaj miał jej pomóc odciąć się od przeszłości.
Więc dlaczego ciągle ją wspominasz?
Alter-ego stało sztywno, ręce zaplotło na piersi i stukało nogą o ziemię z wyrzutem na twarzy.
Nie wiedziała. Przeprowadziła się do Nowego Jorku z przekonaniem, że zapomni o skrzypcach. Nigdy już nie zagra, więc chciała wyplenić je z pamięci.
Ale wtedy pojawił się Davies. Wrzucił ją w wir przeszłości, gdzie szamotała się bezbronna. Nie zdawał sobie sprawy, co robił, a ona nie miała najmniejszej ochoty go uświadamiać.
To jest to.
Chciała tego. Chciała żyć przeszłością. To dlatego go nie powstrzymała. Kiedy śpiewał, instynktownie szukała Daviesa wzrokiem. Tylko wtedy mogła chcieć grać bez żadnych konsekwencji. Wykorzystywała go bez namysłu, sama pogarszając swój stan.
- Więc po tym wszystkim to moja wina, co? – wymamrotała.
Nie musiała długo nad tym rozmyślać. Nawet jeśli teraz zdała sobie sprawę ze swojej sytuacji, nie miała zamiaru przestawać. Dlaczego miałaby zrezygnować z czegoś, co było dla niej tak ważne?

Usłyszała pukanie do drzwi. Odrzuciła kołdrę i usiadła na łóżku.
- Nie śpisz już? – Drzwi uchyliły się, a w niewielkiej szparze zobaczyła twarz Jennifer.
- Dopiero wstałam – odparła Rose nie ruszając się z miejsca.
- Jak się czujesz?
Blondynka weszła do pokoju i obrzuciła przyjaciółkę zatroskanym spojrzeniem.
- Sen dobrze mi zrobił – oświadczyła, poklepując miejsce obok siebie.
Jennifer usiadła i przyciągnęła kolana pod brodę.
- Rose… - zaczęła.
- Jenn, to nie tak, że to się zdarza cały czas – przerwała jej Rose, unosząc rękę. – Właściwie nie stało się od tamtego czasu, który pamiętasz. Sama nie wiem, dlaczego akurat wczoraj.
- Martwię się. Mam wrażenie, że wracasz do punktu wyjścia, Rosie – powiedziała Jennifer, patrząc przed siebie. – Pomyśl, co by zrobił twój tata. Doskonale wiesz, że by się załamał. On też się zamartwia, dlatego mnie tu ściągnął.
- Mówiłaś mu o wczoraj?
- Myślisz, że byłby teraz na zakupach gdybym mu powiedziała? – Przyjaciółka zerknęła na nią z politowaniem. – Już jechalibyście do doktora Louisa.
- Dziękuję – mruknęła Rose.
- Już spał, kiedy wczoraj wróciliśmy. Pewnie nie pamiętasz, ale Davies nas przywiózł – oznajmiła ostrożnie blondynka, obserwując jej reakcje.
- Znowu będzie się przechwalał, że uratował dziewczynę – skrzywiła się na zbliżające się dni w szkole, gdzie plotki krążą z prędkością światła. I w dodatku znowu niósł ją na rękach.
- Nie sądzę, żeby się wygadał – Jennifer spojrzała na nią z zaciekawieniem. – Trochę z nim wczoraj rozmawiałam i…
- Mam nadzieję, że nic mu nie powiedziałaś! – wtrąciła gwałtownice Rose.
- Za kogo mnie masz? – prychnęła Jenn. – Więc rozmawialiśmy i, no wiesz… - Odwróciła wzrok. – On nie wydaje się taki zły. Jasne, widać, że jest pewny siebie i zdaje sobie sprawę ze swojej popularności.
- Pewnie chciał wykorzystać sytuację i cię poderwać – zdenerwowała się Rose.
- Nie uważasz, że trochę podkoloryzowałaś sobie go w głowie?
- Po czyjej jesteś stronie?
Jennifer przygryzła wargę.
- Powiedziałaś mu o skrzypcach, Rose – powiedziała. – Nie ja, ty.
- Wymsknęło mi się! – zaprotestowała dziewczyna.
- Jakoś twojej paczce ze szkoły się nie wymsknęło. – Blondynka uniosła brwi sugestywnie. – Poza tym, gdyby Davies był taki, jakim go opisywałaś przez telefon, to wczoraj by nam nie pomógł.
Rose wywróciła oczami.
- Już raz była taka sytuacja i sam przyznał, że zrobił to dla popularności.
- Ale wczoraj nikt nie patrzył. Wręcz przeciwnie, zrobił tak, żeby nikt nie widział.
Rose zacisnęła pięści. Jennifer niczego nie ułatwiała.
- Musimy o nim rozmawiać? – mruknęła niechętnie. – Zaraz się pokłócimy, a dzisiaj wyjeżdżasz.
- Po prostu się martwię. – Blondynka objęła ją mocno, po czym równie szybko się odsunęła. – Fuj. Śmierdzisz. Idź się umyć.



Z radością odsunęła od siebie kłopotliwe myśli, aby spędzić resztę dnia z Jennifer. Zjedli obiad razem z tatą, który opowiadał historie z dzieciństwa Rose. Nie żeby Jenn słyszała je jakieś sto razy podczas każdego posiłku w ich domu, co jednak nie powstrzymało jej od dokuczania Rose i zaśmiewania się do łez.
Żałowała, że przyjaciółka nie mogła z nią zostać. Była dużym wsparciem, a obie znały się jak łyse konie. Poza tym, Jennifer potrzebowała teraz kogoś, kto jej pomoże, gdy sprawa rozwodu nabierze tempa. Rose, mimo swoich problemów, martwiła się o dziewczynę, która najprawdopodobniej robiła dobrą minę do złej gry.
Spojrzała na blondynkę, ocierającą łzy z policzków. Najwyraźniej kolejna interesująca opowieść doprowadziła ją do płaczu. Gęste i lśniące włosy – Rose zawsze jej ich zazdrościła - miała splecione w grubego warkocza, którego końcówka zamiatała talerz Jenn, kiedy ta trzęsła się ze śmiechu. Policzki obsypane piegami poróżowiały, gdy próbowała powstrzymać rechot. Była naprawdę piękną dziewczyną, dzięki której dzieciństwo Rose nabrało kolorów, ponieważ to Jennifer chętniej rozmawiała z ludźmi. Znały się już od przedszkola, kiedy na balu przebierańców obie miały na sobie strój Pippi Langstrumpf. Rose doskonale pamiętała, jak spojrzały na siebie z zaskoczeniem, a potem roześmiały się. Od tamtego czasu były nierozłączne.
Ta pulchna, piegowata blondynka z dwoma kucykami wyrosła na śliczną dziewczynę, okrzykniętą najładniejszą w miejscowej szkole. Znacząco urosła, schudła i przez długi czas zapuszczała włosy, aby wyglądać tak jak teraz. Od dziecka marzyła o karierze prawniczej, co nie zmieniło się do dnia dzisiejszego. Rose kibicowała jej i miała nadzieję, że błyskotliwość przyjaciółki nie pójdzie na marne.

- Zobaczymy się za niedługo – uśmiechnęła się Jennifer, przytrzymując włosy, które wiatr rozrzucał na wszystkie strony. – Szybko zleci.
Stały naprzeciwko siebie na peronie dziesiątym, skąd odjeżdżał pociąg Jenn. Tata Rose opierał się o filar kilka metrów dalej, paląc papierosa.
- Szkoda, że nie możesz zostać dłużej – mruknęła, pochylając głowę.
- Rosie, tylko mi tu nie płacz – szepnęła blondynka, a kiedy Rose podniosła głowę, zobaczyła łzy w oczach przyjaciółki. – No i widzisz co zrobiłaś? Gdyby nie to, co wczoraj, to bym się tak nie martwiła…
- Przesadzasz, kochana. – Rose objęła dziewczynę. – Nic mi nie będzie, obiecuję.
- Powiedz komuś.
Rose zamarła w ramionach Jennifer.
- Nie.
- Błagam cię, Rose. Jak tak dalej pójdzie, to się wykończysz. – Głos Jenn łamał się bardziej z każdym kolejnym słowem.
- Załatwię to, naprawdę – uspokajała ją Rose. – Będę dzwonić codziennie, zobaczysz.
Jej serce ścisnęło się, gdy usłyszała głośny dźwięk gwizdka, który oznajmiał koniec jej czasu z Jennifer.
Odsunęła się od przyjaciółki, teraz również Rose miała mokre policzki i zaczerwienione oczy.
- Będę tęsknić – wymamrotała Jenn. – Pamiętaj co ci powiedziałam. – Złapała rączkę walizki. – Dziękuję za wszystko. Do widzenia – zwróciła się do taty, który podszedł bliżej.
- Do zobaczenia, Jennifer. Dziękuję, że mogłaś przyjechać. – Posłał jej szeroki uśmiech. – Pozdrów ode mnie rodziców.
Blondynka skinęła głową, ostatni raz ścisnęła rękę Rose, po czym ruszyła w stronę pociągu.
Obserwowała jak przyjaciółka wchodzi po schodkach do środka, odkłada walizkę na półkę oraz zajmuje swoje miejsce i spogląda na nią przez szybę. Patrzyły na siebie bez słowa, ale wystarczyły im wymiany spojrzeń, aby móc rozmawiać.
Po kilku minutach pociąg zaczął ruszać. Rose machała do Jennifer, która oddalała się od niej coraz bardziej.
- Idziemy? – zapytał tata, wypuszczając dym z ust. A podobno miał rzucić to świństwo. – Przeziębisz się.
Skinęła głową i podążyła za ojcem, nie oglądając się za siebie.

W poniedziałek musiała tłumaczyć przyjaciołom, dlaczego tak nagle zniknęła w sobotę. Jennifer powiedziała im, że Rose źle się czuła, więc podtrzymała tę wersję. Nie spotkała Daviesa, ale to sprawiło jej niemałą ulgę. Nie pamiętała wszystkiego, co się wydarzyło, więc mogłoby to być bardzo niezręcznie spotkanie.
Listopad minął bardzo szybko. Zgodnie z obietnicą codziennie dzwoniła do Jennifer, albo to przyjaciółka zaskakiwała ją telefonami o każdej porze dnia. Spędzała czas ze znajomymi i wyciągała tatę na miasto, żeby nie siedział samotnie przez telewizorem.
Nawet nie próbowała unikać Daviesa. Wręcz przeciwnie, często pojawiała się w klubie, gdzie zajmowała miejsce oddalone od sceny i wsłuchiwała się w muzykę, która było zarówno lekiem i trucizną. Przytłoczona poczuciem winy, stała się mnie odporna na jej wpływ. Coraz częściej miewała koszmary, po których budziła się zlana zimnym potem. Nie potrafiła skupić się na lekcjach, a wspomnienia nawiedzały ją w najmniej odpowiednich chwilach. W końcu zaczęła codziennie wieczorem łykać dwie tabletki uspokajające, żeby móc przespać noc.
- Rose, zaniesiesz zamówienie?
Odwróciła się, słysząc głos Melanie. Jak w każdy sobotni wieczór pracowała w kawiarni, a dzisiaj panował wyjątkowo spory ruch.
- Jasne – uśmiechnęła się.
- Ash znowu przyszedł. Tym razem ze swoim koleżką. – Melanie westchnęła ciężko, po czym spojrzała na Rose zaniepokojona. – Dobrze się czujesz? Niewyraźnie wyglądasz.
- Po prostu się nie wyspałam – uspokoiła dziewczynę, zabierając tace z zamówieniem i kierując się w stronę drzwi.
Ash przestał ją obserwować. Najwyraźniej Davies uświadomił go kim była, a ten natychmiast stracił zainteresowanie. Nie zamierzała z tego powodu narzekać, absolutnie. A William… Jak to William.
Podeszła do stolika, które zazwyczaj zajmował mężczyzna, zupełnie ignorując Daviesa, który jak zwykle utkwił w niej swój wzrok.
- Pańskie zamówienie – powiedziała cicho i zaczęła wykładać talerze z ciastem na blat. – Gdyby… - urwała.
Zakręciło jej się w głowie i musiała podeprzeć się stolika, aby nie upaść. Wolną ręką złapała się za głowę, jakby to mogło powstrzymać zawroty.
- Hej, Parker! – Gdzieś z daleka dobiegł ją głos Daviesa. – Co jest?
Rose złapała się tego głosu i to pozwoliło jej na ucieczkę od wspomnień w ostatnim momencie. Dysząc ciężko, zlana potem, wyprostowała się z trudem. Nikt wokół nie wydawał się świadomy tego, co się przed chwilą wydarzyło. Wszyscy rozmawiali beztrosko lub zajadali się ciastami.
- Chodź.
Spojrzała na Williama, który zaczął podnosić się z krzesła, chwytając kurtkę z oparcia.
- Nie potrzebuję…
Nie dokończyła, ponieważ złapał ją za rękę i słaniającą się na nogach zaczął prowadzić w stronę wyjścia.
- Zaraz wracam – powiedział do Asha, który jedynie rzucił mu zagadkowe spojrzenie.
Davies wypchnął ją za drzwi, prosto w objęcia przeszywającego mrozu. Wciąż lekko kręciło jej się w głowie, więc nawet nie miała siły się kłócić.
- Co ty robisz? – mruknęła, mając ochotę położyć się na środku ziemi i zasnąć.
- Załóż to – powiedział twardo, zarzucając swoją kurtkę na jej głowę. – Przeziębisz się.
Po chwili wahania Rose założyła okrycie, które było na nią stanowczo za duże. Objęła się ramionami i spojrzała na Williama ze złością.
- Skoro tak się martwisz o moje zdrowie, to w pierwszej kolejności nie powinieneś mnie tu wyciągać – przemówiła spokojnym głosem, w którym jedynie pobrzmiewały odcienie wściekłości. – I zadałam ci pytanie.
- Denerwujesz mnie – wypalił Davies, wciskając ręce do kieszeni spodni. Na pewno marznął w cienkim, beżowym swetrze.
- Wzajemnie – odparowała Rose automatycznie, nie bardzo wiedząc w jakim celu.
Chłopak posłał jej spojrzenie, od którego zrobiło się Rose bardzo głupio. Odchrząknęła i odwróciła wzrok.
- Obserwowałem cię cały miesiąc i nie mogę uwierzyć, jak możesz być tak nieodpowiedzialna.
Rose otworzyła usta ze zdumienia. Davies obserwował ją? Dlaczego? W jakim celu? W jej głowie zaroiło się od możliwych i tych mniej możliwych scenariuszy.
- Za chwilę puścisz parę z uszu – stwierdził William z sarkazmem. – Nie przemęczaj się.
Zawroty głowy zastąpił tępy ból, który nie pozwalał Rose się skupić, więc po prostu spojrzała na chłopaka z wyczekiwaniem.
Davies posłał jej pełne kpiny spojrzenie.
- Myślisz, że nikt nie zauważy twoich podkrążonych oczu? – prychnął. – Tego, że wyglądasz, jakby silniejszy podmuch wiatru mógł cię przewrócić? Twoi przyjaciele mogą udawać, że wszystko jest w porządku, ale popełniają ogromny błąd.
- O czym ty mówisz? – odezwała się Rose spanikowana. Rozglądała się gorączkowo, zastanawiając się nad możliwością ucieczki.
- Powiedz mi, jesteś masochistką? Lubisz cierpieć, znęcać się nad sobą? Doprowadzać się na skraj wyczerpania? Jeśli tak, to może byłbym w stanie to zrozumieć. Bo jak na razie, nie potrafię. – Davies uśmiechnął się do niej jakimś mrocznym, drapieżnym uśmiechem.
- A co ty możesz o mnie wiedzieć? – syknęła Rose, cofając się o krok w tył. Wszystkie tłumione emocje zaczynały wypełniać jej głowę. – I czemu to cię tak interesuje? To moje życie i moja sprawa.
- Po prostu nie mogę patrzeć jak ktoś na własne życzenie chce się wykończyć – oznajmił. – Doskonale wiesz, że to przed chwilą w kawiarni to tylko początek czegoś gorszego.
Rose spuściła głowę. Oczywiście, że zdawała sobie z tego sprawę. Nie musiał jej uświadamiać, cierpiała na własne zawołanie.
- Powiedz – zaczęła cicho. – Gdybyś miał do wyboru krótkie, ale bardzo szczęśliwe życie z ukochaną osobą oraz długie, ale puste życie w samotności, gdzie zawsze będziesz czuł, że czegoś ci brakuje, to co byś wybrał?
Uniosła głowę i uśmiechnęła się blado na widok zaskoczenia na twarzy Daviesa.
- Bo ja wybrałabym pierwsze – stwierdziła z zamysłem, uświadamiając sobie co to znaczy. – Wybrałam pierwsze.
Daviem wymamrotał coś pod nosem.
- Co? – fuknęła z irytacją.
- Myślisz zbyt kategorycznie, Parker. – Dziabnął ją palcem w klatkę piersiową. – Nie mogę żyć długo i razem z tą ukochaną osobą?
- Jeśli to ona cię niszczy, to raczej niemożliwe.
- Co masz na myśli?
Rose wzruszyła ramionami.
- Kto wie.
Ostatni raz odetchnęła zimnym powietrzem, które odrobinę pomogło na ból głowy, po czym zdjęła kurtkę i podała ją chłopakowi.
- Muszę wracać – oznajmiła i skinęła głową na pożegnanie.
Gdy zniknęła za drzwiami, William przejechał dłonią po włosach w geście frustracji.
Co jest z nią nie tak?


Przez resztę dnia Rose towarzyszyło wspomnienie rozmowy z Daviesem. Wciąż nie dawała jej spokoju myśl, że chłopak zwracał na nią uwagę przez ostatni miesiąc. Była przekonana, że po tym incydencie w klubie uznał ją za wariatkę i stwierdził, że nie warto utrzymywać z nią kontaktu. Dla niej było to idealny sposób, aby móc bez ryzyka słuchać jego muzyki.
Zajmowała najdalszy stolik w klubie, doskonale ukryty przed wścibskimi oczyma. Ten sobotni wieczór spędzała sama. Nikt z jej znajomych nie mógł wyjść, więc była skazana na siebie.
Westchnęła i oparła łokcie na stole, pochylając się do przodu. Ostatnio spędzała tu stanowczo zbyt wiele czasu. Nawet barman już ją kojarzył, więc nie musiała składać zamówienia, żeby napój pojawił się przed nią.
- Proszę bardzo – mruknęła, uśmiechając się ironicznie. – Pan Idealny.
I rzeczywiście, na scenie pojawił się Davies. Rose zastanawiała się, gdzie się podziała reszta zespołu, podczas gdy William jak zwykle podszedł do mikrofonu i przysiadł na wysokim stołku.
- Raz, dwa – mruknął. – Słychać mnie?
Najwyraźniej musiał otrzymać jakieś potwierdzenie od pierwszych stolików, ponieważ zaśmiał się krótko.
- Tę pierwszą piosenkę chciałbym komuś zadedykować.
Rose wyprostowała się na krześle, przechylając głowę z zaciekawieniem. To pierwszy raz, kiedy była świadkiem czegoś takiego.
- Pewnej osobie, która myśli, że pozjadała wszystkie rozumy. – William potoczył wzrokiem po sali. – Mam nadzieję, że kiedy to usłyszysz, może coś zrozumiesz.
Rose miała wrażenie, jakby wszystkie pary oczu w klubie wbiły w nią wzrok. Skuliła się na krześle, czując żar na policzkach. Oczywiście, że chodziło o nią! A o kogo innego? Cholerny Davies, pożałuje tego.
Chwila.
Jeśli się do niego odezwie, wtedy będzie wiedział, że była w klubie. Davies chciał, żeby była sfrustrowana. Miała ochotę mu nagadać, ale musiałaby się zdradzić, a tego za wszelką cenę musiała uniknąć. Skurczybyk to sobie zaplanował.
Gdy rozbrzmiały pierwsze dźwięki piosenki, Rose podniosła wzrok na scenę. William wciąż był sam na scenie i właśnie pochylał się nad gitarą. Trącał struny instrumentu z delikatnością i wprawą największego mistrza. Mimo wszystko, Rose zawsze była pod wrażeniem tego widoku, gdy Davies wydawał się być zupełnie inną osobą.
William zaczął śpiewać. Sam, bez zespołu. Tylko on i gitara. Rose zamarła. Była to zupełnie inna piosenka, niż te, które słyszała do tej pory. Spokojna, płynna, wspierana jedynie przez cichy dźwięk pojedynczego instrumentu.
Była oczarowana. Bicie jej serca przyspieszyło, a w żołądku zaczęło wzbierać coś gorącego. Spoglądała na znajomą postać w oddali, na smukłe palce, które tyle razy obserwowała podczas ich wspólnych prób. Na zmierzwione kasztanowe włosy, które przysłaniały twarz chłopaka, kiedy pochylał się nad gitarą. Rose znała na pamięć tę pozę i  mogłaby ją opisać obudzona w środku nocy.
Położyła głowę na stoliku i otoczyła ją ramionami. Docierał do niej jedynie cichy, nostalgiczny głos. Pogrążała się w swoich snach na jawie.
Grała na skrzypcach. Śmiała się, przeciągając smyczkiem po strunach i kołysząc się w takt muzyki. Instrument wydawał z siebie mocne dźwięki, które składały się na jedną z jej ulubionych piosenek. Grała i grała, sama nie była pewna, ile czasu minęło, ale czuła się szczęśliwa jak nigdy dotąd, jakby za chwilę miała odlecieć.
Ładny obrazek pod jej powiekami zniknął równocześnie z głosem Williama, który skończył piosenkę. Rose zamrugała i wyprostowała się gwałtownie. Przeciągnęła się i westchnęła, obserwując chłopaka. Uśmiechał się tym znajomym uśmieszkiem, czarując swoje fanki. Zawsze się zastanawiała, jak można było tak szaleć za kimś, kogo się w ogóle nie znało. Te dziewczyny mogły wiedzieć o jego ulubionym kolorze, ale od kiedy takie informacje stały się wyznacznikiem tego, na ile znasz drugą osobę?
Gdy Davies zszedł ze sceny, Rose stwierdziła, że pora wracać. Ciekawe jaka byłaby reakcje Williama, gdyby się dowiedział, dla czego wykorzystuje jego piosenki. Swoją drogą, jaki miał powód, żeby dedykować jej piosenkę?
Czyżby mnie…?
Niedokończone pytanie przeleciało przez jej głowę niczym natrętna mucha. Roześmiała się bezgłośnie, kręcąc głową z niedowierzaniem. Myślała o naprawdę niedorzecznych rzeczach. Nie znała źródła tego niezdrowego zainteresowania Daviesa swoją osobą i szczerze wątpiła, czy kiedykolwiek je pozna. Zdecydowanie preferowała teraźniejszy układ, kiedy mogła po prostu słuchać jego muzyki.


- Czuć, że już grudzień, co? – Tata rzucił jej rozbawione spojrzenie, kiedy wpadła do przyjemnie ciepłego salonu opatulona w zimową kurtkę i gruby, kremowy wełniany szalik. Jej nos i policzki zaróżowiły się od zimna.
- Tato, mówiłam już, że cię kocham? – rzuciła z miłością, widząc kubek z parującą herbatą na stoliku. – Rządzisz. – Opadła na kanapę obok ojca, chwyciła kubek w skostniałe dłonie i ostrożnie upiła łyk najcudowniejszego napoju pod słońcem.
- Tak, wiem. – Mężczyzna uniósł głowę z wyższością, nadstawiając policzek, który pocałowała, wywracając oczyma. – Babcia dzisiaj do mnie dzwoniła.
- Tak? I co? – Dmuchała na herbatę, żeby trochę przestygła. Powoli zaczynała się rozgrzewać, więc wolną ręką zdjęła szalik i rozpięła kurtkę.
- Zaprasza nas na święta – oznajmił tata, uśmiechając się do niej. – Mam nadzieję, że chcesz jechać. Będziesz mogła spotkać się z Jennifer.
- No jasne, że chcę! – wykrzyknęła Rose, uśmiechając się szeroko. Babcia była osobą, której nie dało się nie kochać. – Przecież tak dawno się nie widzieliśmy. No i wrócimy na stare śmieci.
Mężczyzna odetchnął z ulgą.
- Myślałem, że będziesz chciała spędzić przerwę świąteczną z nowymi znajomymi.
- Ich mam na co dzień. – Wzniosła oczy ku niebu. – A zaproszeń od babci się nie odrzuca!
- Dobrze cię wychowałem. – Tata otarł wyimaginowaną łzę i poklepał ją po głowie.
- Kiedy będziemy jechać?
- Myślę, że dwa dni przed wigilią. Wcześniej i tak nie dostanę urlopu.
Czyli miała niecałe dwa tygodnie, żeby nasłuchać się Daviesa na zapas. W końcu nie zobaczy go w ciągu całej przerwy świątecznej.
Odprężyła się znacząco na wieść o świętach u babci. Nie przeszkadzałoby jej, gdyby tata zaproponował wspólną gwiazdkę w nowym domu, ale była przekonana, że bardziej  świątecznej atmosfery niż w domu babuni nie będzie nigdzie.


Na wiadomość o jej wyjeździe Pixie zareagowała głośnym jękiem.
- Myślałam, że pójdziemy razem do centrum oglądając pokazy świetlne. Widzę je co roku i nigdy nie mogę się napatrzeć.
- Za rok na pewno pójdziemy – uspokoiła ją Rose z uśmiechem. – A zaraz po świętach już będę z powrotem.
- W takim razie na sylwestra zapraszam do siebie – wtrąciła Natalie, przerywając sączenie soku jabłkowego. – Rodziców nie będzie, więc dom będzie do naszej dyspozycji. Wszyscy już się zdeklarowali, więc mam nadzieję, że wpadniesz.
Dzisiaj stołówka była dziwnie pusta. Rudowłosa złośliwie stwierdziła, że większość dziewczyn odchudza się przed przerwą świąteczną. Rose nie mogła zaprzeczyć takiej logice.
- Jasne, że przyjdę.
- Pozdrów od nas swoją przyjaciółkę – odezwał się Michael, przerywając swoją rozmowę z Simonem i Danielem. – Szkoda, że nie mieliśmy okazji się porządnie pożegnać.
- Nie ma sprawy, na pewno się ucieszy. – Rose była szczęśliwa, że jej znajomi tak szybko zaakceptowali Jenn. Gdy poinformowała ją, że za niedługo przyjeżdża, w telefonie usłyszała jedynie dziwne trzaski i piski dziewczyny. Znając ją, pewnie zaczęła skakać po łóżku.
- Ej, Rose, czemu Davies na ciebie patrzy? – szepnęła jej Natalie na ucho.
- Bo to Davies – odparła automatycznie i w sumie nie miała na to lepszej odpowiedzi. Co miała powiedzieć? Obserwował mnie cały ostatni miesiąc, więc nic w tym dziwnego. Albo: Dedykuje mi piosenkę, więc to normalne.
Pixie chyba zabiłaby ją śmiechem. Nawet by w to nie uwierzyła, a Rose nie miała ochoty tłumaczyć się ze wszystkiego, co robiła.
- Czyżbyśmy o czymś nie wiedziały? – zapytała Natalie ostrożnie. Właśnie to Rose w niej lubiła – pytała ze zwykłej troski, a nie chorobliwej ciekawości. Zdawała sobie sprawę, jak drażniące potrafią być podobne tematy.
Miała przemożną ochotę uściskać rudowłosą, ale jedynie uśmiechnęła się lekko.
- Przecież wszyscy wiemy, jaki Davies jest specyficzny.

- Przestań się na mnie gapić – powiedziała beznamiętnie do pleców chłopaka, wychodzącego ze szkoły.
William zatrzymał się i odwrócił zaskoczony.
- A, to tylko ty – mruknął, jak gdyby nigdy nic. – O co chodzi tym razem? – Potarł skrzydełka nosa, przymykając oczy.
Tylko?
- Nawet moi znajomi widzą, że ciągle się na mnie patrzysz – wyjaśniła ze spokojem, licząc w głowie do dziesięciu, aby opanować swoją irytację.
- Może po prostu tak mi się podobasz, że nie mogę oderwać wzroku – zasugerował, unosząc brwi.
Spojrzała na niego z politowaniem.
- Myślisz, że ktoś by w to uwierzył? Nawet ja potraktowałabym to jako kiepski żart.
Chłopak wzruszył ramionami.
- Nie moja wina, że masz kiepskie poczucie humoru. – Zlustrował ją nagle wzrokiem.
- Co? – Zmrużyła oczy podejrzliwie, zaplatając ręce na piersi, żeby choć trochę się ogrzać.
- Nie wiem, kto wymyślał damskie mundurki, ale musiał być niezłym sadystą – stwierdził bez związku z tematem ich rozmowy, czym wprawił Rose w czyste osłupienie. – Nie jest ci w tym zimno? – Rzucił powątpiewającym spojrzeniem na jej strój.
Właściwie trzęsła się z zimna, ale nie rozumiała, dlaczego o tym mówił. To była tak oczywista zmiana tematu, że nawet dziecko by się zorientowało.
Przestąpiła z nogi na nogę. Podmuchy wiatru lekko podnosiły jej spódniczkę, a czarne, kryjące rajstopy nieskutecznie chroniły przed gęsią skórką. Przynajmniej jej ciepła, granatowa kurtka spełniała swoją funkcję i pozwalała dotrzeć do domu przed odmrożeniem sobie rąk.
Do tej pory o tym nie myślała, a teraz, kiedy Davies poruszył temat, zaczęła szczękać zębami z zimna.
- W-Widzisz c-co z-z-zrobiłeś? – Chciała brzmieć na bardzo wkurzoną Rose, ale prawdopodobnie wyglądała żałośnie z drżącą szczęką i czerwonym czubkiem nosa.
- Powinnyście wystosować jakąś petycje przeciwko tym mundurkom – stwierdził William. – Jakkolwiek pociągające by one nie były.
Przymknęła oczy, powstrzymując się od spoliczkowania chłopaka, a gdy je otworzyła, Davies stał tyłem do niej.
- H-Hej, jeszcze n-n-nie s-skończyłam! – zawołała za nim.
- Zawiozę cię – powiedział po prostu, nie odwracając się. – Nie chcesz być chora na święta – dodał dziwnym głosem.

Nie była do końca pewna jak wylądowała na przednim siedzeniu samochodu Daviesa, ale przez przyjemnie ciepłe powietrze skierowane prosto na jej twarz nie żałowała niczego.
- Dlaczego to robisz, co? – Spojrzała na niego z autentycznym zaciekawieniem. – Masz jakiś kompleks bohatera czy coś?
Chłopak stukał chwilę palcami w kierownicę, po czym zerknął na nią.
- Uwierzysz, jeśli powiem, że nie mam pojęcia?
- Nie, raczej nie – stwierdziła po namyśle. – Ale masz dużo czasu, żeby się nad tym zastanowić.
- Jesteś niemożliwa. Mówił ci to już ktoś?
- Parę razy na pewno. – Wyjrzała przez okno, gdzie dostrzegła pojedyncze białe płatki. – Śnieg – stwierdziła z zachwytem, obserwując coraz gęściej opadający puch.
- Czym tu się tak zachwycać? – prychnął William. – Szara breja i tyle.
Obrzuciła go morderczym spojrzeniem, po czym przybliżyła twarz do szyby, aby lepiej widzieć płatki, osiadające na masce samochodu i topniejące w mgnieniu oka.
- Tu, w mieście, pewnie tak – zgodziła się. – Ale w moich rodzinnych stronach zima zawsze była najpiękniejsza. Grube warstwy śniegu pokrywały wszystko, ale najładniej wyglądał zagajnik blisko mojego domu. Z gałęzi zwisały cienkie sople, a wszystko zakrywała cienka warstwa puchu. Kiedy świeciło słońce drzewa mieniły się złotem i srebrem, niesamowicie to wyglądało z okna. Całe miasteczko było jakby przykryte wielką, białą czapą, a w nocy wydawało się świecić.
Westchnęła na wspomnienie ulubionej pory roku, której tym razem prawdziwie doświadczy jedynie podczas świąt.
- Na co się tak patrzysz? – fuknęła na Williama, który nie odrywał od niej wzroku. – Masz zielone. – Spojrzała znacząco na sygnalizację świetlną.
Chłopak wrócił wzrokiem na drogę, a Rose uświadomiła sobie, że niepotrzebnie się wcześniej rozgadała. Przecież nawet jej o nic nie pytał, zaczęła nawijać sama z siebie. Pewnie weźmie ją za wariatkę, chociaż nie byłoby to znowu tak dalekie od prawdy.
- Nie pochodzisz z miasta, prawda?
Pokiwała głową, powracając do obserwowania śniegu. Zarumieniła się z zażenowania nad swoim wcześniejszym uzewnętrznianiem się. Była naprawdę głupia.
- Wracasz tam na święta?
Mogłaby zwrócić mu uwagę, że znowu pyta o rzeczy, które nie powinny go interesować.
- Tak.
Nie była jednak w stanie tego zrobić. Nie wiedząc czemu, chciała, żeby pytał.
- Czemu twój wujek ciągle przychodzi do kawiarni? – No to teraz jej kolej.
- Mówił, że ma tam kogoś na oku – wzruszył ramionami. – To pewnie kolejna panna, której szuka do związku bez zobowiązań.
Rose miała wątpliwości czy oświadczyny prowadziły do związku bez zobowiązań. I to dwukrotne.
Przygryzła wargę, nie chcąc wygadać niczego Daviesowi. To była sprawa Asha i Amelii, Rose nie miała prawa się wtrącać.
- Nie sądzę, żeby ktokolwiek z kawiarni chciał być w takim związku – stwierdziła. – Może nie pracuję tam długo, ale zdążyłam poznać niektórych pracowników.
- Nie wiem, Ash mi się z niczego nie spowiada, a ja nie wypytuję. – Spojrzał na nią. – Nie tak, jak niektórzy.
- Sugerujesz, że jestem wścibska?
- Ty to powiedziałaś.
- Jesteś okropny.
- Powtarzasz się.
Rose zazgrzytała zębami.
- Jesteśmy – poinformował Davies, zanim zdążyła się odgryźć.
Wyjrzała przez okno i dostrzegła podjazd domu, pokryty cienką warstwą śniegu.
- Dziękuję – mruknęła.
- Co? – Nadstawił uszu. – Chyba źle usłyszałem. – Uśmiechnął się kpiąco.
- Dziękuję – powtórzyła głośniej, wywracając oczyma. – Nie tylko za podwiezienie, ale no… za wszystko.
- Wesołych świąt, Rose – odparł, przechylając głowę.
Oboje zdawali sobie sprawę, że przed gwiazdką prawdopodobnie nie będą już ze sobą rozmawiać.
Zarzuciła kaptur na głowę i otworzyła drzwi, wpuszczając do środka chmarę śniegu. Zachichotała cicho i wyszła z samochodu.
Przed zamknięciem drzwi nachyliła się do środka.
- Wesołych świąt. – Tym razem uśmiechnęła się szczerym, ciepłym uśmiechem, bo przy takich życzeniach naprawdę nie wypadało tego nie zrobić.
William odjechał, a Rose uświadomiła sobie, że to pierwszy raz, kiedy usłyszała swoje imię z jego ust.
Szablon stworzony przez Arianę | Technologia Blogger | X X