31.12.13

Rozdział V "Pokojówka"

Ostatni rozdział w tym roku, następny powinien pojawić się za tydzień. A tymczasem: Szczęśliwego Nowego Roku!


Enjoy!


***



     Rose kichnęła. Było do przewidzenia, że wczorajsza pogoda doprowadzi do przeziębienia. Dzisiaj lekko mżyło, ale było o niebo lepiej. Jej tata miał wolne, więc zaoferował podwózkę do szkoły, aby zrekompensować poprzedni dzień. Siedzieli właśnie w samochodzie, a dziewczyna bawiła się pokrętłem radia.

- Jak układa ci się w szkole? – zapytał tata, przenosząc wzrok z drogi na nią. 

- Jest w porządku – wzruszyła ramionami. – Trafiłam do świetnej klasy, ludzie są mili, nauczyciele też – Z jednym małym wyjątkiem, ale tego nie musiała wspominać.
- Martwiłem się, że ci się nie spodoba.
- Niepotrzebnie. Wszystko się dobrze układa, w dodatku to tylko dwa lata.
- Pomyślałem, że w piątek moglibyśmy iść do kina – powiedział tata niespodziewanie. Rose spojrzała na niego zaskoczona. Jej ojciec był domatorem, niechętnie gdzieś wychodził. Było tak od kiedy pamiętała. – Dawno nie spędzaliśmy razem czasu poza domem. Od kiedy mamy nie ma, czuję…
- Jasne, tato – przerwała mu pospiesznie, zaciskając ręce w pięści. – Możemy iść w piątek, nie mam żadnych planów.
Odwróciła głowę w stronę okna. Czuła na sobie zatroskane spojrzenie ciemnych oczu.

     - Halo! Ziemia do Rose! – Pixie machała jej ręką przed twarzą, uśmiechając się promiennie. Ta dziewczyna miała niewyczerpane pokłady energii.

- Przepraszam, mówiłaś coś?

Wywróciła oczami.
- Pytałam, co robisz dzisiaj po szkole? Chciałam, żebyś poszła ze mną i Natalie poszukać kostiumów na bal.
- Bal?
- Nie mówiłam ci? – zdziwiła się, jej usta ułożyły się w idealne „o”, a oczy rozszerzyły się nieznacznie. Wyglądała jak elf. – Bal z okazji Halloween, urządzany u nas co roku. Taka tradycja. Myślałam, żeby przebrać się za mumię, ale Natalie skutecznie wybiła mi to z głowy. Te bandaże doprowadziłyby mnie do szału.
     Rose zamyśliła się. Nie przepadała za przyjęciami tego typu. Powinna jednak pójść, zawrzeć jakieś znajomości, żeby nie pozostać ostatnim zerem towarzyskim. Pomysł przebieranek był dla niej idiotyczny, ale to ona wyglądałaby idiotycznie, gdyby przyszła nieprzebrana.
- Co ty na to? Po zajęciach uderzamy do centrum handlowego? – Pixie nie mogąc się powstrzymać, podskakiwała lekko, jakby na niewidzialnej skakance. 
- Pewnie, jestem za – Rose posłała jej uśmiech.
- Musimy znaleźć coś dla ciebie, w końcu bal już za kilka tygodni – Dziewczyna zmierzyła ją wzrokiem. – Co powiesz na kościotrupa?
     Tym razem Rose była całkowicie zgodna ze swoim alter-ego. Obie posłały Pixie spojrzenie pełne niedowierzania.
     Gdy nadeszła pora lunchu, Rose została siłą zaciągnięta do stołówki przez Michaela i Daniela, którym przyklaskiwały Pixie i Natalie. Naprawdę nie miała ochoty na jedzenie. W końcu wzięła jedynie jabłko i sok pomarańczowy. Usiadła pomiędzy Danielem a Natalie i wdała się w dyskusje z Michaelem na temat najlepszych gier komputerowych. Spór rozstrzygnął Daniel, twierdząc, że gry zabijają szare komórki. W efekcie Pixie uśmiechnęła się chytrze i wciągnęła go w rozmowę.
     Rose przyglądała się uczniom siedzącym wokoło. Stołówka była dużym miejscem, wypełnionym drewnianymi okrągłymi stolikami i ławkami. Całkowicie nie przypominała tej ze starej szkoły. Rose napotkała wzrok Williama, który siedział po drugiej stronie sali w towarzystwie swojego zespołu. Skinął jej głową nieznacznie, nie zmieniając wyrazu twarzy. W odpowiedzi uniosła brwi, prychnęła i odwróciła wzrok. Wyparła ze świadomości wczorajsze popołudnie dość skutecznie, ale nic nie powstrzymywało jej złości na samą siebie za ucięcie sobie drzemki. Była nieprzytomna i zupełnie bezbronna przy tym kobieciarzu. Ostatnie słowo nawet w jej głowie miało ironiczny wydźwięk.

     Po lekcjach Pixie i Natalie czekały na nią pod szkołą. Ta pierwsza przebierała nogami, kręcąc różową parasolką nad głową, za to druga stała spokojnie zamyślona, z czarnym kapturem na głowie.
- Natalie ma samochód, więc nie musisz martwić się o późniejszy powrót do domu – oznajmiła Pixie, przygryzając suwak kurtki.
    Razem ruszyły w stronę parkingu, chroniąc się przed mżawką parasolami.
- Nowa!
     Rose zmarszczyła brwi. Tylko niektórzy tak na nią wołali, więc spodziewała się Michaela albo Daniela. Jakie było jej zdziwienie, kiedy odwróciła się, a przed nią wyrósł William. Aż cofnęła się o krok. Pixie i Natalie wydawały się tak samo zaskoczone.
- Czego chcesz? – zapytała spokojnie, ignorując deszcz lejący się za kołnierz z przechylonego parasola.
- A może by tak grzeczniej? – Posłał jej ironiczny uśmiech. – Zostawiłaś coś wczoraj.
     Spojrzała na niego z przerażeniem. Nie chciała, aby ktokolwiek dowiedział się o wczorajszej podwózce. Już wystarczyła jej opinia dziewczyny, która dostała kosza. Nie udało jej się to przez wiele lat szkoły, a tutaj wystarczyło kilka dni.
     William wystawił rękę, na której leżała jej bransoletka. Och! Szukała jej wczoraj kilka godzin, to był prezent od taty na jej piętnaste urodziny. Musiała ześlizgnąć się podczas wczorajszej drzemki.
Szybko chwyciła zgubę, mruknęła „dzięki” i nie patrząc na rozbawionego chłopaka, odwróciła się i ruszyła, nie czekając na dziewczyny. Ze wszystkiego musiał mieć ubaw. A już szczególnie ze wszystkiego, co dotyczyło niej. Zazgrzytała zębami. W takich momentach żałowała, że nie jest facetem, który bez problemu mógłby mu przyłożyć. Jej alter-ego już pędziło na siłownię, również powinna to zrobić.
- Czy jest coś o czym powinnyśmy wiedzieć, Rosie? – zapytała słodko Pixie, zagradzając jej drogę. Natalie wyglądała na znudzoną i zaciekawioną jednocześnie. Wow, to możliwe?
- Och, dobra – warknęła Rose, zła na cały świat, a szczególnie na siebie za zgodzenie się na tę przeklętą podwózkę. – Zobaczył, że nie mam parasola, więc zaoferował, że zawiezie mnie do domu, żeby zrekompensować mi to, co się wydarzyło rano. Zadowolone? 
- Myślisz, że Will próbuje ją poderwać? – Pixie zwróciła się w stronę Natalie, czochrając swoje krótkie włosy.
     Rose rozdziawiła usta i spojrzała na nią w niemym oburzeniu.
- Raczej nie. On nie używa takich sposobów. Poza tym, to dziewczyny raczej podrywają jego. – Rudowłosa ruszyła w dalszą drogą, naciągając kaptur niżej. – Nie rozmawiajmy o nim. Przez to jeszcze bardziej dołuje mnie mój brak jakiegokolwiek życia społecznego.
- Gdybyś częściej chodziła na imprezy i poznawała nowe osoby, zamiast oglądała anime i czytała mangi, to nie narzekałabyś teraz.
- To nie moja wina, że to takie wciągające – wymamrotała niewyraźnie, pochylając głowę. – Nikt nie podziela moich zainteresowań – dodała z żalem.
    Dotarły do starego, zielonego pickupa. Gdzieniegdzie odłaził lakier, a kiedy pakowały się do środka, drzwi skrzypiały niemiłosiernie.
- Jest okropny, prawda? – zaśmiała się Natalie. – Psuje się co chwila i nie ma dnia, żeby mnie nie denerwował, ale ma duszę i kocham go. Poznajcie Neko – pogłaskała kierownicę.
- Neko?
- Z japońskiego oznacza kot. Nazwałam go tak, dlatego, że ma z nimi dużo wspólnego, a jednocześnie to całkowite przeciwieństwa.
- Jesteś dość oryginalna, Natalie – uznała Rose, strzepując krople deszczu z włosów. – A co do twoich zainteresowań, to czasami oglądam anime.
     Reakcja dziewczyny wywołała gromki śmiech. Pixie, siedząca między nimi, objęła je ramionami i przyciągnęła do siebie.

- Nigdy się nie zmieniajmy – uśmiechnęła się słodko niczym mały chochlik.


      Gdy dotarły do centrum, przestało padać. Natalie zaparkowała rzężący samochód i razem ruszyły zatłoczonym chodnikiem. Rose przyglądała się witrynom sklepowym z fascynacją. W jej mieście był tylko jeden dom towarowy z odzieżą, jeśli chciała zrobić większe zakupy musiała tułać się dwie godziny autobusem do większego centrum. Tutaj wszystko było takie proste.
- To ten sklep, o którym ci mówiłam, Natalie – pisnęła Pixie, wskazując palcem na najbliższe oszklone drzwi. – Mają tam świetne kostiumy.
      Kiedy Rose jako pierwsza przekroczyła próg, małe złote dzwoneczki oznajmiły ich przybycie. Od razu podeszła do nich młoda dziewczyna, wyglądała na szesnaście lat. Uśmiechała się uprzejmie.
- W czym mogę wam pomóc?
- Szukamy przebrań na bal z okazji Halloween – poinformowała ją Natalie. Pracownica poprowadziła je do najbliższych wieszaków, a Rose zapatrzyła się w jej plecy. Powinna znaleźć sobie dorywczą pracę. Jasne, tata dostał awans i zarabiał więcej, ale to wciąż mogło nie wystarczyć na takie tempo życia, jak tutaj. Poza tym, chciała sama zdobyć pieniądze na swoje potrzeby i przestać z wszystkim polegać na ojcu. W domu zdecydowanie poszuka ofert pracy.

- Rose, wyglądałabyś w tym uroczo – Z zamyślenia wyrwał ją głos Pixie, która przykładała do niej jeden z wieszaków. – Co prawda, nie jest straszne, ale zrobiłabyś furorę. Masz idealną figurę na taki strój.

      Spojrzała w dół i parsknęła zaskoczona i rozbawiona. Znajome ubranie, w którym dominują kolory – czarny i biały. 
- Pokojówka? – wykrztusiła, przechwytując wieszak od dziewczyny. – Mówisz poważnie? 

     Pixie spojrzała na nią surowo i pokiwała palcem.

- Przymierzaj, natychmiast – Wcisnęła jej w ręce jeszcze kilka strojów i popchnęła w stronę przymierzalni.
     Natalie podążyła za nimi, szczerząc zęby, co Pixie pochwyciła spojrzeniem.


- To nie to samo, co w anime – oznajmiła, ale rudowłosa uśmiechnęła się jeszcze szerzej.


      Rose spojrzała sceptycznie na kostium, a potem w lustro, na siebie. To zdecydowanie nie jej klimaty. Wzdychając, przebrała się i ponownie stanęła przed sobą. Była to bardziej nowoczesna wersja, strój sięgał jej do połowy uda. Sukienka była czarna i miała krótkie rękawy z białymi guzikami, jasną koronkę u dołu i fartuszek tego samego koloru. Zamiast ciemnego dekoltu, był delikatny materiał również obszyty koronką. Na nadgarstki założyła czarno białe mankiety, a na głowę koronkową opaskę. Gdyby tylko dobrać do tego białe lub czarne podkolanówki i odpowiednie buty, byłoby to naprawdę dobre przebranie pokojówki.
Ostatecznie, nie czuła się w tym tak źle. Było jej zaskakująco wygodnie, sukienka pasowała do niej. Odsunęła ciężką zasłonkę i wyszła z przymierzalni, aby pokazać się dziewczynom. 
     Pixie, która przeglądała stoiska, doskoczyła do niej w mgnieniu oka i złapała za dłonie. Jej oczy błyszczały podekscytowaniem, a Rose miała wrażenie jakby włosy stanęły dęba wokół jej twarzy. 
- Wyglądasz cudownie, Rosie! – wykrzyknęła z podziwem. – Miałam rację! Ten strój jest po prostu nieziemski – westchnęła, dotykając mankietów i wygładzając fartuszek.
     Natalie podeszła do nich z naręczem ubrań pod pachą. Uśmiechała się szeroko.
- Szczerze, myślałam, że wyjdzie gorzej – oznajmiła bezpośrednio. – Ale wygląda na to, że masz idealne ciało do takich przebrań. – Zniknęła w przymierzalni obok.
- Musisz je kupić i przyjść w nim na bal.
    Rose ponownie spojrzała na siebie sceptycznie.
- Nie powinnam włożyć czegoś… no wiesz… strasznego?
- Halloween nie oznacza od razu krwi i latających części ciała – uświadomiła ją brunetka wesołym głosem, kłócącym się z tym, co powiedziała. – Będzie wiele osób, które ubiorą się normalnie. Poza tym, jestem prawie pewna, że Natalie wymieni przynajmniej pięć anime, gdzie możesz znaleźć pokojówkę psychopatkę.
Rose odwróciła się i znowu zerknęła w lustro. Naprawdę nie było tak źle. Może powinna posłuchać Pixie?      Zerknęła na metkę przyczepioną z boku i uśmiechnęła się. Jej kieszonkowe wystarczą. Chociaż teraz zdecydowanie będzie musiała znaleźć pracę.
- Kupuje – powiedziała.
- Leć się przebrać, a ja się jeszcze rozejrzę.
     Rose ruszyła do przymierzalni, kiedy usłyszała kobiecy głos, wołający:
- Wyglądasz naprawdę uroczo w stroju pokojówki!
     Odwróciła się, a przed nią pojawiła się nieznajoma. Miała około trzydziestu lat, swoje kasztanowe włosy związała  w ciasny kucyk. Spoglądała na Rose z oczami błyszczącymi radością, biła od niej niesamowicie wesoła aura.
- Kim pani jest?
- Ach, zapomniałam się przedstawić. Nazywam się Amelia Pierce – powiedziała miękkim, przyjemnym dla ucha głosem.
- Rose Parker.
     Wymieniły uścisk dłoni. Amelia podała jej mały, twardy kartonik.
- Nie szukasz przypadkiem pracy?

21.12.13

Rozdział IV "Moknąc w deszczu"

     Po dosyć długiej przerwie, kolejny rozdział. Przed świętami nie pojawi się następny, więc uznajmy ten za świąteczną aktualizację.
     A tymczasem, życzę wszystkim wesołych świąt i weny tym, którzy, tak jak ja, cierpią na jej niedobór :)

  Enjoy!
***

      Kiedy wróciła do domu, taty jeszcze nie było. Korzystając z samotności, wzięła długą, odprężającą kąpiel, po czym owinęła się puchatym szlafrokiem i zakopała się w pościeli. Pora na telefon do Jen.
        Dziewczyna odebrała po kilku sygnałach. 
- O, ktoś sobie przypomniał o swojej najlepszej przyjaciółce – usłyszała jej pełen wyrzutu głos.

- Przepraszam, że nie zadzwoniłam, ale tyle się wydarzyło, że nie miałam do tego głowy – Rose próbowała się usprawiedliwiać. Stęskniła się za głosem Jennifer. – Zaraz ci wszystko opowiem.
       Kolejne dziesięć minut zdawała relacje z całego dnia. Przyjaciółka czasami wtrącała coś albo zadawała pytania, a kiedy jej wysłuchała, umilkła na dłuższą chwilę.
- Nie masz nic do powiedzenia?
- Rose, nie pomyślałaś, że to przeznaczenie? – zapytała ze śmiechem. – Spotykacie się w księgarni, a później drugi raz w klubie, co nie powinno się zdarzyć w tak dużym mieście. W dodatku jest liderem znanego zespołu i ma powodzenie u dziewczyn, więc musi być przystojny. Przyznaje, że jego zachowanie wzbudziło nawet moją niechęć, ale to bardzo dobra partia.
- Jen, zwariowałaś? To wredny dupek, który nie posiada za grosz szacunku do innych. Otacza się wianuszkiem rozebranych dziewczyn i patrzy na ciebie z góry, jakbyś była robakiem, którego może z łatwością rozgnieść. Nie widzę tu nic, co kwalifikowało go jako dobrą partię.
- Może masz rację – dziewczyna westchnęła. – Ale nie mówmy już o nim. Wygląda na to, że zostałaś zapisana do świetnej klasy. Zaczynam ci zazdrościć! 
- Wszyscy wydają się mili i zabawni. Myślę, że się dogadamy. Jen, musisz mnie odwiedzić.
      Rozmowa trwała jeszcze ponad godzinę, podczas której Rose usłyszała sprawozdanie z jej dawnej szkoły. Tam nic się nie zmieniało, wszystko pozostało na swoim miejscu i było to trochę pocieszające. Świat się nie zawalił, ponieważ ona wyjechała. 
      Uśmiechnęła się do siebie i odłożyła telefon na stolik nocny. Wygramoliła się z łóżka i podeszła do futerału leżącego w kącie pokoju. Przejechała po nim ręką i westchnęła. Dawno nie grała. Uchyliła wieko i spojrzała na błyszczącą, ciemnobrązową fakturę skrzypiec. Wyciągnęła instrument i przesunęła palcem po strunach, które wydały z siebie ledwo słyszalny dźwięk. Mocno chwyciła rączkę, wykręciła rękę i ułożyła skrzypce na swoim lewym ramieniu. Mimo wszystko, to zawsze będzie przyjemne uczucie. Rose sięgnęła po smyczek, po czym zagrała prostą melodię.
        Tak jak myślała, było to orzeźwiające uczucie. Grała przez pięć minut, dopóki jej głowy nie wypełniły nieprzyjemne wspomnienia, których wolała nie pamiętać. Smyczek osunął się, a instrument wydał z siebie fałszywe tony. Natychmiast odłożyła skrzypce do futerału, szybko go zamknęła i czym prędzej schowała do szafy. Nie powinna tego robić, zdecydowanie nie powinna.

       Kiedy nazajutrz wyjrzała przez okno, przeraziła się. Prawie nic nie widziała przez strugi lejącego się deszczu. Jakim cudem pogoda zmieniła się w takim stopniu od wczoraj? Jej alter-ego już ubierało ortalionowy kombinezon w kolorze neonowo pomarańczowym, a Rose przeszukiwała szafę w poszukiwaniu czarnych rajstop. Musiały tu gdzieś być! Spojrzała na zegarek i mimowolnie krzyknęła.
- Co się stało? – zawołał tata z kuchni.
       Spóźni się na autobus. Cholera! Podarowała sobie rajstopy, szybko wciągnęła koszulę i przerzuciła przez szyję krawat. Zarzuciła torbę na ramię i zbiegła po schodach.

- A śniadanie? – Tata stał przy drzwiach, trzymając pudełko z lunchem.
- Jestem spóźniona! – W locie porwała pudełko, marynarkę, kurtkę i parasol. – Do zobaczenia!
          Wybiegła prosto w ulewę. Wcisnęła posiłek do torby i włożyła na siebie resztę szkolnego mundurka.
Pędząc z parasolem w ręce dygotała z zimna, a woda ochlapywała jej nagie nogi. Z pewnością nie wyglądała korzystnie, a chciała dzisiaj pokazać Williamowi, że nie powinien jej lekceważyć. Teraz jedyne co mógłby jej zrobić, to ją wyśmiać.
        Na przystanek dotarła w momencie przyjazdu autobusu. Otworzyła szerzej oczy, widząc tłum ludzi przed nią, również za plecami zaczęła zbierać się grupa. I oni wszyscy chcieli wcisnąć się do jednego autobusu? Zaczęli napierać na nią z tyłu, przez co straciła parasol – jedyną rzecz chroniącą ją przed hektolitrami wody z nieba. Udało jej się wcisnąć do pojazdu, ale nie miała możliwości nawet ruszyć palcem przez wszechobecny ścisk. To był koszmar. W jej rodzinnym mieście szła do szkoły piechotą i zajmowało jej to piętnaście minut. Teraz potrzebowała dziesięciu minut  na dojście na przystanek, później dwadzieścia minut na jazdę autobusem i kolejne dziesięć  do samej szkoły. I tak przez dwa lata? Prędzej zostanie zgnieciona tutaj niż to przeżyje.
          W końcu pojazd się zatrzymał, a Rose przy akompaniamencie przekleństw wydostała się na zewnątrz, rozpychając się łokciami. W ostatnim momencie uniknęła ochlapania przez przejeżdżający samochód. Chociaż to i tak nie pogorszyłoby jej obecnego stanu. Była kompletnie przemoczona, dosłownie. Z jej włosów kapała woda, a pojedyncze kosmyki przykleiły się do szyi i czoła. Jedynie kurtka jako tako chroniła jej marynarkę i koszulę przez deszczem. Oprócz tego na nogach wystąpiła jej gęsia skórka, a z każdym kolejnym krokiem do butów wlewała się kolejna porcja wody. 
        Nigdy tak szybko nie dobiegła do szkoły, jej policzki były czerwone ze wstydu. Usłyszała dźwięk jadącego samochodu, a w następnej chwili potężna fala oblała jej nogi. Stanęła jak wryta i spojrzała w dół. Łzy wściekłości napłynęły jej do oczu, tym bardziej, że auto zatrzymało się pod bramą. Pokonała kilka kroków, by zobaczyć, że z środka wychodzi nie kto inny, tylko William Davies we własnej osobie. Pojazd odjechał, a chłopak jak gdyby nigdy nic otworzył ciemny parasol.
- O, to ty – odezwał się, kiedy ją dostrzegł, a na jego usta wypłynął uśmieszek.
- Ty… ty! – krzyknęła z wściekłością. – Ja… Nie znoszę cię! 
- Chodzi ci o to? – zerknął znacząco na jej nogi. – Wybacz. Chociaż wątpię, czy mogło być już gorzej. Czemu nie wzięłaś parasola? – spytał zaciekawiony.
            Rose dyszała, nie przejmując się wodą spływającą po jej twarzy.

- Wzięłam, tylko… - urwała i zdenerwowała się jeszcze bardziej. – Nie o to chodzi! Czy ty się słyszysz?
- Nie rozumiem, o co ci chodzi. Przecież przeprosiłem. Czemu się wściekasz?
- Jesteś taki wkurzający! – Pokazała rękami, jakby kogoś dusiła i nie było wątpliwości, kogo.
- Czy to moja wina, że zmokłaś? – Patrzył na nią przez chwilę, po czym westchnął, zrobił krok do przodu i przechylił parasol w jej stronę, chroniąc ją przed deszczem.
- Co ty robisz?
- Nie mogę na ciebie patrzeć, kiedy mokniesz. Wyglądasz okropnie.
- Nie powiem, masz tupet – warknęła i cofnęła się, wychodząc spod schronienia. – Nie chcę twojej pomocy, jakakolwiek by nie była. Nikt, nigdy w życiu nie denerwował mnie tak jak ty.
- I vice versa.
        Rose potrząsnęła głową zrezygnowana. To był przypadek beznadziejny. Nie chciała mieć z nim nic wspólnego. Szarpnięciem otworzyła torbę, wyjęła pieniądze z portfela i wcisnęła mu do ręki więcej niż było potrzebne.
- Rachunek za pralnie – wyjaśniła, widząc jego zdziwienie. – Nie musisz oddawać reszty.
        Odwróciła się i pobiegła do szkoły, już nawet nie próbując się osłaniać. Pierwszą osobą, którą spotkała był Simon. Na jej widok zatrzymał się i zmarszczył brwi.
- Wyglądasz jak zmoknięta kura – oznajmił. – Nie miałaś ze sobą parasola? Zamoczysz cały korytarz.
- Zgubiłam parasol przez tłumy w autobusie – odrzekła, ściągając kurtkę.
- Rose, spójrz na siebie. Wyglądasz strasznie.
- Wiem – machnęła ręką.
- Popraw ten mundurek, bo inaczej pierwszy lepszy nauczyciel da ci burę.
- Dobrze, mamo – wywróciła oczami.


       Zajęła swoje miejsce w klasie, do jej ławki od razu doskoczyła Pixie.
- Wyglądasz jak siedem nieszczęść – zaszczebiotała, opierając się o drewniany blat.
- Też się cieszę, że cię widzę – mruknęła dziewczyna w odpowiedzi. Chociaż jakoś udało jej się osuszyć nogi i włosy, jej mundurek wciąż pozostawał wilgotny i nieprzyjemnie kleił się do ciała. Jak miała teraz przesiedzieć kilka godzin w takim stanie?
- Rose, wyglądasz na złą. Co się stało?
- William Davies się stał.

- Nachodził cię?
- To ja go naszłam – mruknęła, układając książki na ławce, po czym opowiedziała całą historię. – Tak strasznie mnie wkurza.
- Ale wszystko już z nim załatwiłaś, więc teraz nie ma czym się przejmować – Pixie zaczęła przyglądać się swoim paznokciom. – Dzisiaj mamy zajęcia z wychowawcą.
- Naprawdę? Jaki on jest?
- Roztrzepany to dobre słowo, żeby go opisać. Pewnie nawet nie wie, że doszedł do nas jakiś nowy uczeń.
- I uczy nas angielskiego, tak?
       Wychowawca okazał się, jak stwierdziła Pixie, roztrzepany. Nazywał się Lucien Calenus. Był to mężczyzna około trzydziestki, z bujnymi i sterczącymi kasztanowymi włosami. Lekcje prowadził naprawdę ciekawie i Rose złapała się na tym, że słucha jego słów z zainteresowaniem. Po zajęciach poprosił ją, żeby została na chwilę, wyjaśnił jej wszystkie podstawowe sprawy, których większość opowiedział jej już Daniel i Siomon. Podziękowała mu i wyszła na korytarz. Żałowała, że nikt na nią nie poczekał, nie do końca jeszcze orientowała się na mapce szkoły, którą dostała z sekretariatu.
        Niepewnie ruszyła w prawo, zerkając na numery klas. Z tego, co pamiętała powinna mieć teraz biologię w sali 102. Czuła na sobie spojrzenia przechodzących ludzi i poczuła się nieswojo. No dobrze, może nie wyglądała dziś jak Miss Universe, ale nie każdego stać było na własny samochód. Rose zastanowiła się, jak wróci do domu bez parasola. Zdecydowała, że zadzwoni do taty i poprosi o podwózkę.

          Tymczasem zauważyła, że w jej stronę zmierza niska, pulchna dziewczyna. Chciała zejść jej z drogi, ale to chyba o nią jej chodziło.
- Ty jesteś Rose Parker? – zapytała, zatrzymując się. – Jestem Carmen z klubu muzycznego. Szukamy nowego członka. Grasz na czymś? Śpiewasz?
           Była zaskoczona. Nie spodziewała się takiego obrotu spraw. Klub muzyczny? To prawda, potrafiła grać i trochę śpiewała, ale zdecydowanie nie była gotowa na jakiekolwiek wystąpienia. Najbezpieczniej było grzecznie zaprzeczyć i odmówić.
- Przykro mi, ale nie jestem zainteresowana – odparła cicho, uśmiechając się przepraszająco.
- Na pewno? 
      Skinęła głową.
- Jeśli zmienisz zdanie, nasz klub jest w klasie 111.
          Carmen odeszła, mrucząc coś pod nosem. Mimo wszystko, Rose żałowała. Kochała grać, lecz pewne okoliczności zmusiły ją do odejścia w cień i zaprzestania tego.
   
        Typowe. Dlaczego nigdy nie odbiera telefonu? 
- Zabije cię, zabije – Rose warczała w stronę telefonu, stojąc przed szkołą. Jedyną ochroną przed deszczem był daszek nad głową. Dziewczyna otuliła się kurtką i spojrzała wściekle na ekran komórki. No doprawdy, że jej tata śmiał narzekać, kiedy jej zdarzyło się nie odebrać połączenia.
      Deszcz wciąż padał, było szaro i ponuro z powodu ciężkich chmur, wiszących na niebie. Jej dobry nastrój z każdą minutą staczał się po równi pochyłej i nic nie zapowiadało jakiejkolwiek zmiany. Alter-ego zakopało się w ciepłej pościeli z kubkiem malinowej herbaty i Rose żałowała, że nie mogła zrobić tego samego.
       Kiedy poczuła dotyk na ramieniu, wzdrygnęła się. Odwróciła się i stanęła twarzą w twarz z Williamem. No, jednak musiała zadrzeć lekko głowę, aby spojrzeć mu w oczy. Jakby dzień nie był wystarczająco koszmarny.
        Davies wyglądał o niebo lepiej od niej i niezmiernie ją to drażniło. Patrzył na nią z mieszaniną frustracji i irytacji. Nagle wyciągnął rękę i podstawił ją pod jej twarz.
- Reszta pieniędzy.
- Mówiłam, że nie chcę. Możesz je zachować.
- Nie rób ze mnie takiego dupka. Odliczyłem sobie za pralnię, reszta jest twoja – Wcisnął jej banknoty do kieszeni kurtki i zrobił krok w tył. – Podwiozę cię.
          Posłała mu spojrzenie pełne niedowierzania.
- Nie, dziękuje.
- Daj spokój. Wiem, że nie masz jak wrócić bez narażania się na litry zimnego deszczu. 
       Uniosła brwi.
- Doprawdy? – syknęła.
- Przyznaje, że to, co się wydarzyło rano było moją winą – odparł beznamiętnie, odwracając wzrok. – Nie lubię zostawiać niedokończonych spraw. 
      Rose już otwierała usta, żeby stanowczo odmówić i ruszyć w stronę przystanku, kiedy pomyślała, że byłoby lepiej wykorzystać Williama, a nazajutrz zapomnieć o wszystkim i więcej się do niego nie odezwać.
- To jak? Idziesz? 
        Wzruszyła ramionami.
- Pod warunkiem, że nie usłyszę ani jednego komentarza na temat mojego dzisiejszego wyglądu.
- Nie jesteś w sytuacji, w której mogłabyś stawiać jakiekolwiek warunki – uśmiechnął się do niej złośliwie.           W jego dłoni błysnęły kluczyki.

- Jesteś okropny, nie wiem jak inni z tobą wytrzymują – mruknęła, zgrzytając zębami.
       William otworzył parasol i machnął na nią. Krzywiąc się, podeszła bliżej, aby schronić się przed wodą. O nie, nie miała zamiaru powstrzymywać żadnych złośliwości.

      - Rano ktoś inny prowadził samochód – zauważyła Rose, patrząc na stojący przed nią pojazd. Na czarnym lakierze rozbryzgiwały się krople deszczu.
- Znajomy chciał prowadzić, więc odstawił mnie pod szkołą. Przyjechała po niego matka.
        Bez krępacji wymknęła się spod parasolu i wślizgnęła na miejsce pasażera, z przyjemnością myśląc o mokrych śladach, które po sobie zostawi. Czasami ulewy miały swoje plusy.
- Postaraj się nie zamoczyć tapicerki – Usłyszała głos Williama, który pakował się do środka i składał parasol. Gdy siedział na miejscu, Rose uśmiechnęła się promiennie, niewinnie poprawiając spódniczkę.                  Chłopak skrzywił się, zerkając na wilgotne ślady palców, które po sobie pozostawiła.
Przez kilka minut jechali w ciszy. Rose zauważyła – z niechęcią – że jest jej ciepło i komfortowo. William włączył ogrzewanie, a deszcz bębniący o szyby wydawał z siebie przyjemne dźwięki. Oparła głowę o zagłówek i wbiła wzrok w dach.
- Skąd pochodzisz? Wiem tylko, że nie mieszkasz tu długo.

- Doceniam podwózkę i tak dalej, ale nie spoufalajmy się za bardzo. Jeszcze ludzie pomyślą, że się znamy albo coś gorszego.
        Westchnął.
- Nie przesadzasz? To tylko głupie pytanie. Poza tym, po tej scenie w klubie i tak wszyscy myślą, że jesteś dziewczyną, której dałem kosza.
       Przez kilka sekund Rose milczała, wstrząśnięta jego słowami. A więc te spojrzenia nic się miały do jej dzisiejszego wyglądu. To wiele wyjaśniało.
- Po tej sytuacji  w księgarni dziwię się, że jakaś dziewczyna może w ogóle zechcieć się do ciebie zbliżyć.
       Te słowa wywołały niezręczną ciszę. Przełamał ją jego cichy głos.
- Nie pomyślałaś, że może miałem powód, żeby się tak zachować?
- W takim razie, oświecisz mnie?
- Wolałbym nie.
        Spojrzała na niego z tryumfem. Więc jednak był po prostu dupkiem.
- Powiedz mi, gdzie mieszkasz. Muszę wpisać adres w nawigację.

     Rose patrzyła jak wstukuje jej słowa na dotykowej klawiaturze. Potem już się nie odzywał, jedynie patrzył przed siebie beznamiętnie. Dziewczyna ponownie oparła głowę, wsłuchała się w odgłosy deszczu i patrzyła jak twarz Williama oświetla czerwone światło. Czerwone, pomarańczowe, zielone…

        Została wyrwana ze snu ostrym przebłyskiem bólu. Otworzyła zaspane oczy i potoczyła nimi błędnie. Gdzie była? Wszystko było dla niej obce. Słyszała jedynie znajome stukanie. Minęło kilka sekund, zanim przypomniała sobie wszystko. Gwałtownie się poderwała i uderzyła głową o dach samochodu. Pisnęła i wydała z siebie totalnie nieadekwatny dźwięk. Rozmasowała bolące miejsce i spojrzała na Williama, który uśmiechał się z zadowoleniem.
- Jesteśmy na miejscu.
      Rose poczuła zawstydzenie i była na siebie wściekła za taką reakcję. W dodatku pulsujący ból nie pozwalał jej się skupić. Ten idiota musiał ją uderzyć w rękę.
- Długo spałam?
- Kilkanaście minut.
- Nie mogłeś mnie obudzić? – spojrzała na niego nieprzychylnie.
        Wzruszył ramionami.
- Miałem niezłą uciechę z twojego chrapania. Wiedziałaś, że ślinisz się przez sen?
        Przerażona dotknęła rękami ust. Na szczęście były suche. Dopiero po tym zdała sobie sprawę z jego prowokacji.
- Ja nie chrapię – warknęła, chwytając torbę i przerzucając ją przez ramię.
- Zapewniam cię, że jest to dość osobliwy dźwięk.
         Nie zaszczyciła go odpowiedzią. Otworzyła drzwi i wygramoliła się na zewnątrz. 
- Ciekawą masz bieliznę – usłyszała za sobą.
       Gwałtownie złapała swoją spódnicę, ale ta była na miejscu. Odwróciła się ze złością, ale jedyne co usłyszała to śmiech z odjeżdżającego pojazdu. 


       Cholerne mundurki.
Szablon stworzony przez Arianę | Technologia Blogger | X X