Nie sądziłam, że tak szybko wstawię rozdział, ale raz się żyje! W dodatku ostatnio dostałam końskiej dawki weny, a wszystko dzięki pewnemu cudownemu opowiadaniu, które możecie znaleźć tutaj. Polecam wszystkim, którzy lubią połączenie fantastyki, przygody i romansu :) Powiem jedno: Jack, kocham cię! Jeśli ktoś czytał, albo zamierza przeczytać, to będzie wiedział o co, albo raczej o kogo chodzi.
Od tego rozdziału akcja zdecydowanie przyspiesza i nabiera tempa i chciałabym, żeby tak zostało do końca. Mam nadzieję, że mi się uda.
A tymczasem, miłego czytania!
A macie jeszcze uroczą Stocking :)
***
- A
kto to tak ładnie wyrósł?!
Takimi
słowami przywitała ją w progu babcia. Ubrana w niebieską, znoszoną podomkę,
którą Rose pamiętała jeszcze z dzieciństwa, złapała dziewczynę za policzki i
porządnie wytarmosiła.
-
Babciu, widziałaś mnie w wakacje – zaoponowała Rose, śmiejąc się. – To
niemożliwe, żebym jakoś specjalnie urosła w tak krótkim czasie.
-
Lepiej nie kłóć się z babcią – powiedział tata, przechodząc obok niej.
-
Tobie za to przybyło trochę siwych włosów, John. – Kobieta poczochrała mu
włosy, na co mężczyzna jedynie wywrócił oczami. – Wchodźcie do środka, Mary już
robi ciepłą herbatę.
Pozbywszy
się zimowych okryć, Rose razem z tatą poszli do salonu, gdzie przy stole
zastali wujka Roba i dwoje szkrabów, grających w karty na kanapie.
- Jim,
Peter, zobaczcie, kto przyszedł! – zawołała babcia.
Chłopcy
poderwali wzrok i spojrzeli na Rose. Ich buzie wykrzywiły uśmiechy i oboje
podbiegli do dziewczyny, czepiając się jej nóg.
-
Cześć, smarkacze. – Wycisnęła im całusa na policzkach. – Cześć, wujek. –
Pomachała do mężczyzny, który podniósł się z krzesła i, masując swój niemały
brzuch, podszedł bliżej, aby uścisnąć rękę taty Rose.
-
Cześć, młoda. – Gęsta broda Roba zadrżała. Poprowadził tatę do stołu, gdzie
stały już dwa dodatkowe talerzyki i sztućce. – Jak podróż? – zapytał i wciągnął
Johna w rozmowę.
-
Chodź, przywitasz się z Mary – powiedziała babcia, po czym ruszyła w stronę
kuchni.
Rose
pochyliła się do kuzynów.
-
Lećcie dokończyć grę, a ja przyjdę do was potem, dobrze? – Zmierzwiła im włosy
i obserwowała jak ścigają się do kanapy.
Dwoje
uroczych pociech było jedną z rzeczy, za którymi tęskniła po wyjeździe. Kiedy
rodzili się – kolejno ośmioletni Jim i sześcioletni Peter – została
nieoficjalnie ich nianią. Mimo że miała wtedy zaledwie dziewięć, a później
jedenaście lat, pomagała cioci jak tylko potrafiła, nawet jeśli jedynie
potrząsała grzechotką nad leżącym Jimem czy przynosiła czyste pieluszki dla
Petera. Była w stanie spędzać z nimi całe dnie, a Mary cieszyła się, że jej
pociechy mają tak różnorodne towarzystwo.
Uśmiechnęła
się do swoich wspomnień, wchodząc do kuchni. Ciocia – niewysoka kobieta – stała
przy stole i parzyła herbatę. Po raz kolejny uderzyło Rose, jak bardzo
przypominała jej matkę. Gdyby nie ciemne blond włosy można było ją pomylić z
Cornelią Parker. Rose często zastanawiała się, co czuł tata, kiedy patrzył na
ciocię. Smutek? A może zazdrość, że to siostra jego żony żyje?
Mary
podniosła wzrok i na ich widok jej twarz rozjaśnił uśmiech.
- Już
jesteście – odezwała się miękkim głosem, mrużąc lekko zielone oczy. Rose
doskonale pamiętała ten radosny wyraz twarzy ze zdjęcia, o które pytał Davies.
Coś w jej żołądku ścisnęło się na krótką chwilę.
-
Cześć, ciociu. – Podeszła do kobiety i ucałowały sobie nawzajem policzki.
-
Rose, skarbie. – Mary chwyciła ją za ramiona i odsunęła na wyciągnięcie ręki. –
Jesteś tak podobna do matki. – Tak, ty
też. - Teraz pewnie chodziłaby w kółko, powtarzając jaka jej panna wyrosła
i doprowadzając wszystkich do szału. – Ciocia uśmiechnęła się smutno.
Jedną
z niewielu rzeczy, które wyprowadzały Rose z równowagi były sytuacje, gdy ktoś
wspominał jej matkę w taki sposób. Jakby wszyscy zakładali, że Rose doskonale
ją znała i pamiętała, a zachowania i reakcje matki powinny być dla dziewczyny
oczywiste. Ogarniała ją wtedy irytacja, bo przecież nie znała kobiety z tamtego
zdjęcia. Jedynym śladem po niej były mgliste wspomnienia, w dodatku z
perspektywy dziecka. Tata nigdy bez powodu nie wspominał mamy, a Rose nie
poruszała delikatnego tematu, żeby go nie zranić.
-
Weźcie herbatę i chodźcie – poleciła babcia, poprawiając krótkie, siwe włosy. –
Skosztujesz mojego nowego wypieku, kochanie.
- Ja
to wezmę – zaoferowała Rose, aby jak najszybciej ulotnić się z kuchni. Chwyciła
tacę z imbrykiem i filiżankami, posłała cioci uprzejmy uśmiech i podążyła do
salonu.
Zgodnie
z naleganiami babci, zjadła kawałek pysznego ciasta, którego zapach wypełniał
cały dom i duszkiem opróżniła naczynie z herbatą. Jak najszybciej uciekła od
stołu, wymawiając się obietnicą złożoną dzieciakom. Kto wie, czy przy rodzinnym
stole nie zacznie się wspominanie zmarłych.
Późnym
wieczorem, kiedy ciocia usypiała chłopców, tata z wujkiem opróżniali piwniczkę
z domowych nalewek, a babcia przygotowywała obiad na następny dzień, Rose
ubrała się w najcieplejszy sweter i
zimowe buty, po czym wymknęła się na zewnątrz – prosto w grudniowy mróz.
Dom
babci znajdował się na samym końcu nieutwardzonej drogi, przy lesie, którego
Rose przeraźliwie bała się w dzieciństwie. Od najbliższego sąsiada dzielił ich
niecały kilometr, wokoło panowała nieprzenikniona ciemność, rozjaśniania
jedynie przez pojedyncze gwiazdy i srebrny blask księżyca.
Rose
ruszyła wzdłuż pokrytej śniegiem drogi, gdzie samochód taty zostawił długie
ślady, ciągnące się aż do głównej jezdni. Około dwóch kilometrów stąd znajdował
się staw, który w zimie pokrywała gruba warstwa lodu, dzięki czemu służył jako
lodowisko wszystkim dzieciakom z okolicy. Rose doskonale pamiętała, jak wczesnym
rankiem wymykała się z domu, żeby spotkać się tam z Jennifer, gdy staw był
pusty, a na jego tafli jeszcze lśnił śnieg, nietknięty ludzką stopą.
Jej
rodzinny dom nie był daleko i to tam kierowała się Rose. Po przeprowadzce, przeniosła
się tam ciocia Mary z wujkiem Robem i dziećmi, którzy zdecydowali się wynająć
swoje mieszkanie w jedynym bloku w całej miejscowości i na prośbę taty zająć
domem. Rose bardzo obawiała się o los miejsca, w którym spędziła całe swoje
życie, ale tata uspokoił ją, stwierdzając, że nigdy nawet nie pomyślał o jego
sprzedaży.
Po
kilkudziesięciu minutach stanęła przed znajomym budynkiem. Praktycznie nic się
nie zmieniło – fasadę domu przystrajały świąteczne lampki, a w ogródku stał
bałwan, którego co roku lepiła tam razem z Jimem i Peterem. Podjazd pokryty był
grubą warstwa śniegu, co wskazywało na to, że wujek i ciocia od dosyć dawna
przebywali u babci. Najwyraźniej ciocia bardzo zaangażowała się w te wspólne
święta.
Zbyt
dużo wspomnień wiązało się z tym miejscem. Rose nie miała pewności, czy byłaby
w stanie ruszyć do przodu, gdyby wciąż tu mieszkała. Chociaż z Daviesem, tam, w
Nowym Jorku, właściwie się cofała. Na myśl o chłopaku różne emocje przelatywały
przez jej głowę. Wspomniała ich ostatnie spotkanie, kiedy pierwszy raz zwrócił się
do niej po imieniu. To już był chyba jakiś awans w oczach Williama, pomyślała
Rose z rozbawieniem.
Wróciła
z powrotem, gdy zaczynała tracić czucie w palcach. Od razu odwiedziła babcię w
kuchni.
-
Pomóc ci w czymś? – zapytała w progu, widząc kobietę pochylającą się nad
garnkiem.
-
Ach, to ty, kochanie – sapnęła babcia, łapiąc się za serce. – Przestraszyłaś
starego człowieka.
-
Przepraszam. – Rose parsknęła śmiechem, wspominając jak pewien ktoś powiedział
jej ostatnio podobne słowa.
-
Możesz pokroić cebulę. – Kobieta położyła na stole deskę, nóż i worek z
cebulami.
- Nie
ma sprawy.
Zakasała
rękawy i zabrała się za swoje zadanie. Przez kilka minut w kuchni panowała
cisza, którą przerywało jedynie stukanie noża o deskę albo chochli o wnętrze
garnka.
- Masz
tam jakiegoś synka w Nowym Jorku? – zapytała nagle babcia. – W końcu taka
dorosła panna.
Rose
prawie odcięła sobie palca, słysząc pytanie.
- Nie
mam – odparła, wywracając oczami.
-
Wiesz, ja w twoim wieku to już planowałam ślub z dziadkiem – powiedziała wesoło
staruszka.
Zawsze,
gdy mówiła o dziadku wydawała się przeszczęśliwa, mimo jego śmierci po dziewiętnastu
latach wspólnego życia. Rose zastanawiała się jak to możliwe.
-
Poznaliśmy się na miejscowej potańcówce. Twój dziadek był takim przystojnym
młodzieńcem. Cały czas prosił mnie do tańca.
- A
kiedy byliście razem? – spytała Rose z ciekawością.
- Po
miesiącu, a po kolejnych dwóch mi się oświadczył. Każda dziewczyna z okolicy mi
zazdrościła – zaśmiała się kobieta, odstępując od kuchenki i odwracając się w
stronę wnuczki. – Wtedy to wszystko działo się o wiele szybciej niż teraz. Na
przykład Mary i Rob byli zaręczeni ponad dwa lata zanim się pobrali. –
Pokręciła głową, jakby nie mieściło jej się to w głowie.
-
Babciu, a jak poznałaś, że dziadek to ten jedyny? – Rose zerknęła na staruszkę,
która wydawała się uśmiechać do swoich wspomnień. – Kiedy się zorientowałaś, że
to miłość?
-
Miłość dla każdego jest różna, kochanie. – Kobieta westchnęła. – W moim
przypadku, to się po prostu czuło. Gdy tylko rozmawiałam z twoim dziadkiem,
albo nawet myślałam o nim, mój żołądek jakby ściskał się, a serce biło jak
szalone. Jak to się teraz mówi? Motyle w brzuchu.
Rose
wbiła wzrok w nóż, który trzymała w dłoni. Była tylko jedna osoba, w pobliżu
której doświadczała czegoś podobnego.
Davies.
William Davies.
Łzy
napłynęły do jej oczu. I do samego końca wmawiała sobie, że to przez tę
cholerną cebulę.
Nie
przespała całej nocy, dzięki czemu rano wyglądała jak zombie i nie było na to
lepszego określenia. Cały czas myślała o tym, co powiedziała jej wczoraj
babcia. Że niby ona zakochała się w Daviesie? Zakochała?! Już to słowo
w zestawieniu z tym nazwiskiem
zupełnie do siebie nie pasowało. Ona się nie zakochała, ona po prostu się od
niego uzależniła. Albo raczej od jego muzyki. A ponieważ była zielona w
sprawach sercowych, pomyliła się. Może przyspieszone bicie serca i ściskanie
żołądka to objawy jakiejś tajemniczej choroby?
Rose
wydała z siebie okrzyk tryumfu. To było to!
-
Dobrze się czujesz, Rose?
Dziewczyna
rozejrzała się ostrożnie i rzeczywiście siedziała przy stole z całą rodziną,
jedząc śniadanie. Chociaż bardziej odpowiednie byłoby stwierdzenie, że jedli
wszyscy oprócz niej, ponieważ nie była w stanie nic przełknąć.
Powoli
opuściła wyrzuconą w górę rękę i zaśmiała się nerwowo.
-
Przepraszam, zamyśliłam się – powiedziała cicho, opuszczając głowę pod wpływem
zirytowanego spojrzenia taty.
- Nic
nie szkodzi, kochanie. – Babcia podsunęła jej pod nos koszyczek z pieczywem. –
Zjedz coś.
Uginając
się pod kolejnym spojrzeniem ojca, chwyciła kromkę chleba i położyła ją na
talerzu. Posmarowała cienką warstwą wiśniowej konfitury i wmusiła w siebie, z
całej siły starając się nie okazać niechęci.
Podziękowała
za posiłek, posprzątała po sobie i czmychnęła do pokoju, gdzie z jękiem rzuciła
się na łóżko i wbiła wzrok w sufit.
Załóżmy,
że to jednak prawda, że lubiła Daviesa.
Niczego to nie zmieniało. Przecież nie mogłaby mu tego tak po prostu wyznać.
Już teraz tkwili w dziwnej relacji, a gdyby w dodatku ona zaczęła robić
jakiekolwiek kroki w kierunku czegoś więcej, to William prawdopodobnie by ją
wyśmiał. Oczywiście, że nie widział jej nawet jako znajomej, więc dlaczego Rose
miałaby wyznawać mu uczucia, których i tak nie odwzajemni?
- Nie
kocham go. - Nawet dla niej zabrzmiało to jak desperacka prośba.
Po
południu obiecała się spotkać z Jennifer. Umówiły się w jednej z dwóch knajp w
całym miasteczku. Była to niewielka, przytulna restauracja, w której wiele
rodzin jadało wspólne niedzielne obiady. Prowadziła ją głowa rodziny Smithów,
którzy żyli tu od wielu pokoleń. Jego córka i syn pomagali przy rodzinnym
interesie, a Rose kojarzyła ich ze szkoły.
-
Spóźniłaś się – zauważyła, kiedy blondynka opadła na krzesło po drugiej stronie
stolika.
- A
ty wyglądasz koszmarnie – odparła Jenn, rozbierając się. – Swoją drogą, niezłe
mamy powitania – uśmiechnęła się.
- Nie
spałam całą noc – skrzywiła się Rose.
- Coś
się stało? – zaniepokoiła się przyjaciółka.
- To
pewnie totalna nieprawda, kłamstwo i tylko wymysł mojej chorej wyobraźni –
zawahała się. – Chyba zakochałam się w Daviesie.
- W
tym okropnym dupku, na którego ciągle psioczysz? – Jennifer uniosła brwi. –
Uwierzysz, jeśli powiem, że to była tylko kwestia czasu?
-
Oczywiście, że nie! – oburzyła się. – To przez historie babci, o niej i
dziadku.
-
Jasne, jasne.
- Nie
mogę go kochać.
-
Dlaczego?
Rose
odwróciła wzrok.
- Po
prostu nie mogę.
Jennifer
chwyciła jej dłoń leżącą na stole.
-
Możesz mi wszystko powiedzieć, Rosie – uśmiechnęła się ciepło. – Jestem twoją
przyjaciółką, pamiętasz?
- Po
prostu mam mętlik w głowie.
- Jak
dla mnie, to musisz z nim porozmawiać. Na poważnie, bez żadnych wykrętów.
-
Łatwo powiedzieć. Prędzej zapadnę się pod ziemię.
Rose
westchnęła.
-
Zmieńmy temat. Opowiadaj, co u ciebie? Jak sprawa z rodzicami? - Czuła się
winna, że wciąż rozmawiają o niej.
-
Chyba stwierdzili, że na święta zakopują topór wojenny. – Blondynka wzruszyła
ramionami. – Chociaż to oficjalne, papiery rozwodowe już są w sądzie. I wiesz
co? Miałaś rację, trochę mi ulżyło, kiedy pomyślałam, że te wieczne wrzaski się
skończą.
- A
myślałaś, z kim chciałabyś zostać?
-
Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Znając życie, zdecyduję w ostatnim momencie.
I tak prawdopodobnie będzie najlepiej.
-
Jenn, pamiętaj, że cokolwiek by się działo, masz do mnie dzwonić – powiedziała
stanowczo Rose, patrząc dziewczynie w oczy. – Jasne?
- Tak
jest! – Zasalutowała i obie roześmiały się.
Jennifer
złożyła zamówienie na dwie porcje naleśników z owocami i ciepłą herbatę, a
potem położyła na stole niewielką torebeczkę.
- Mam
dla ciebie prezent gwiazdkowy – oznajmiła podekscytowana.
- Ja
też. – Rose wyciągnęła pakunek z torby i wręczyła przyjaciółce, która
przesunęła torebkę w jej stronę.
Dostała
przepiękną bransoletkę z białego złota, której sploty łączyły niewielkie płatki
śniegu, mieniące się w słońcu.
-
Wiem jak lubisz naszą zimę, więc pomyślałam, że ci się spodoba. – Jennifer
wzruszyła ramionami.
-
Dziękuję, jest cudowna. – Uśmiechnęła się szeroko i wyciągnęła rękę, a
blondynka pomogła jej zapiąć ozdobę na nadgarstku.
Ucieszyła
się jeszcze bardziej na widok zachwytu przyjaciółki, kiedy rozpakowała swój
prezent i dostrzegła czarną, skórzaną torebkę.
-
Widziałam, jak gapiłaś się na tamtą wystawę – wyjaśniła Rose, wspominając
wizytę Jenn w Nowym Jorku.
-
Jezu, Rosie, kocham cię! – pisnęła, oglądając podarunek z każdej strony. – W
szkole spalą się z zazdrości. Już ja ci utrę nosa, Mandy – zaśmiała się
złowieszczo.
-
Dalej daje się we znaki? – zaciekawiła się Rose.
- I
to jak! Ale spokojnie, i tak większość szkoły jej nie lubi. – Nie przerywała
oględzin nowej broni przeciwko znienawidzonej przez nie Mandy, niezbyt
urodziwej dziewczyny, mieszkającej niedaleko Jennifer.
Resztę
dnia spędziły na pogawędkach, dzięki czemu Rose zapomniała o swoim najnowszym
dylemacie. Przekazała pozdrowienia od znajomych i obiecała zrobić to samo od
Jennifer, gdy tylko wróci do miasta. Zaprosiła przyjaciółkę na obiad w pierwszy
dzień świąt, a ta zgodziła się bez zbędnych perswazji, zachęcona perspektywą
spotkania Jima i Petera.
Całą
wigilię spędziła na przygotowaniach, razem z babcią i ciocią. Wysprzątała dom,
a potem pomogła w przyrządzaniu jedzenia na uroczystą kolację. Nawet Jim i
Peter byli gotowi do wspierania swojej kuzynki. Całe to świąteczne zamieszanie
pomogło jej oderwać myśli od Daviesa i zająć czymś znacznie pożytecznym.
Kolacja
przebiegła w świetnej atmosferze. Było dużo rozmów, śmiechu, dobrych i
kiepskich żartów, a wujek Rob nawet zaśpiewał kolędę, fałszując niemiłosiernie.
Rose wypchała żołądek wszystkimi smakołykami, które przygotowała babcia z
pomocą Mary. Jim i Peter jednak szybko znudzili się jedzeniem i zaczęli domagać
prezentów.
Rose
kupiła im gry planszowe i samochody wyścigowe, tacie sprezentowała nowe
skórzane rękawiczki, cioci zestaw kosmetyków, a wujkowi – fanowi gier
komputerowych – jedną z tak zwanych „ściganek”. Natomiast babcia otrzymała od
niej zestaw do szycia, bo Rose pamiętała, jak kobieta zawsze narzekała, że w
miejscowej pasmanterii nigdy nie można dostać tego, co potrzebne, a półki
świecą pustkami.
Sama
dostała biżuterię od cioci i wujka, od taty spodnie i bluzkę, o które długo
prosiła, a babcia dała jej błękitny, ręcznie robiony wełniany sweter, z wielką
literą R na przedzie. Rose od razu założyła prezent na siebie i przytuliła
mocno staruszkę.
-
Jest świetny – powiedziała z uśmiechem.
- Cieszę
się, kochanie.
Po
ceremonii rozdania wszystkich upominków chłopcy pognali wypróbować nowe gry, a
dorośli wrócili do stołu, gdzie babcia rozlewała nalewkę do kieliszków z
rżniętego szkła.
- A
może obejrzymy sobie stare zdjęcia, co wy na to? – zaproponowała, a reszta
zgodziła się z entuzjazmem. – Rose, kochanie, mam do ciebie prośbę.
-
Tak?
-
Mogłabyś pójść na strych i poszukać albumów ze zdjęciami? Powinny być w którymś
z kartonów, na pewno nie przeoczysz.
Rose
westchnęła ciężko i pokiwała głową. Jak zwykle, dla niej czarna robota.
Z
cierpiętniczą miną weszła po schodach na górę, podeszła pod odpowiednie miejsce
i spojrzała w górę. Podskoczyła, chwyciła za uchwyt i pociągnęła do siebie,
odskakując. Klapa otworzyła się z cichym jękiem, a stara, drewniana drabina
opadła na dół.
Zanim
postawiła stopę na pierwszym szczeblu, zerknęła w górę, gdzie panowały egipskie
ciemności. Jako dziecko panicznie bała się strychu i nigdy nie odważyła się
wejść na górę. Czasami, kiedy była niegrzeczna, tata groził, że zamknie ją na górze.
Nie trzeba wspominać, że od razu zmieniała się w najposłuszniejsze dziecko na
ziemi.
Wspięła
się niepewnie, aż stanęła na drewnianej, zakurzonej podłodze. Ręką wymacała w
górze sznureczek i pociągnęła mocno, a pomieszczenie rozjaśniło słabe światło.
Rozejrzała się po zagraconym strychu, wszędzie stały kartony, stare meble albo
obrazy. Zatęchłe powietrze pozostawiało w gardle nieprzyjemny posmak.
Zrobiła
niepewny krok i zajrzała do kartonu po jej lewej stronie. Z rozczarowaniem zauważyła,
że był wypełniony stertą ubrań.
Ośmielona
przeszła dalej, oglądając każdy karton, aż dostrzegła coś przypominającego
album w pudle, od którego oddzielał ją zakurzony kredens. Zaparła się nogami i
wychyliła do przodu, łapiąc za uchwyty pudła i ciągnąc mocno, starając się
wydobyć całość. Zacisnęła zęby i szarpnęła.
Nie
wiedziała, co się stało, ale w następnej sekundzie siedziała na podłodze z
dwoma uchwytami w rękach i bólem w okolicach tylnej części ciała. Przy okazji
uderzyła o karton za nią, który spadł i przewrócił się, a jego zawartość
wysypała się u jej stóp.
Odłożyła
oderwane kawałki metalu, dostrzegając znajomy kształt. Niepewnie złapała czarny
pokrowiec i otrzepała go z kurzu, lekko kaszląc. Tak, to rzeczywiście był
pokrowiec na skrzypce. I zwracając uwagę na ciężar, w środku coś było.
Rozsunęła zamek, a jej oczom ukazały się skrzypce, zachowane w idealnym stanie.
Przejechała dłonią po śliskim, jasnym drewnie, czując zagubienie.
Czyje
to skrzypce? Jej własne były w szafie w Nowym Jorku.
Z rosnącą
ciekawością odłożyła pokrowiec z instrumentem na bok i przyjrzała się reszcie
przedmiotów. Wzięła do ręki pierwsze niewielkie pudełko i otworzyła je. Ze
środka wyciągnęła fotografie, niektóre były stare i pożółkłe, a niektóre nowsze
i mniej zniszczone. Zaczęła je oglądać.
Już
przy pierwszej doznała szoku. Zobaczyła swoją matkę, w błękitnej sukience z
rozczochranymi włosami i zamkniętymi oczami. Nie byłoby to tak zdumiewające,
gdyby nie fakt, że swój podbródek opierała o skrzypce, a smyczkiem dotykała strun.
Drżącymi
rękami Rose odłożyła zdjęcie i spojrzała na kolejne, na którym widnieli jej
rodzice. Oboje szczęśliwie uśmiechnięci. Tata obejmował mamę ramieniem, a
kobieta w obu dłoniach trzymała skrzypce.
Następne.
Mama przytulająca skrzypce.
Mama grająca na scenie.
Pokrowiec
przewiązany czerwoną kokardą w dłoniach mamy.
Mama czytająca w skupieniu nuty.
Rose
oglądała każdą kolejną fotografię, boleśnie odczuwając uderzenia serca. Dotarła
do ostatniej, gdzie mama stała pomiędzy dwoma mężczyznami. Jednym z nich był
tata, a drugiego nie znała, chociaż wydawał jej się znajomy. Kobieta obejmowała
ich ramionami, śmiejąc się do obiektywu, natomiast tata krzyżował ręce na
piersi, krzywiąc się ze złością, a również nieznajomy wydawał się być w
podobnie złym nastroju.
Zgięła
zdjęcie na pół i wsunęła do tylnej kieszeni spodni, po czym otworzyła kolejne
pudełko, gdzie znalazła jeszcze więcej zdjęć. Na samym dnie leżał notes,
oprawiony w pomarszczoną, brązową okładkę, prawdopodobnie wykonaną ze skóry.
Otworzyła na losowej stronie i zaczęła czytać.